Pokłosie - recenzja książki

Hołd dla Stephena Kinga? Jak najbardziej! Mówimy czy warto.

Oculus - recenzja filmu

Czy da się jeszcze nakręcić inteligentny horror? Nasza adminka odpowiada na to pytanie już teraz!

Chase Novak - POCZĘCIE

Jak czytało się tą niezwykłą powieść, której jesteśmy oficjalnymi patronami?! Mamy już recenzję!

Jacek Piekara - Ja, Inkwizytor. Głód i pragnienie!

Jak prezentuje się najnowsza książka Piekary? Czytaliśmy! Odpowiadamy!

Tylko kochankowie przeżyją - recenzja!

Wampiry leżą i grają w szachy? Uprawiają dużo seksu? Rozmawiają? Czy taki film jest dobrym horrorem? Znamy odpowiedź :)

Duże Złe Wilki - recenzja!

Horror z Iranu? O pedofilach? Tak!

77 kiepskich filmów o potworach zabójcach

Tym razem czeka nas wielka wyliczanka filmów tak słabych że aż pięknych. Od przeglądu produkcji ASYLUM po te stworzone dla kanału SyFy.

Słów kilka o naszym programie TV

Co weekend piszemy dla Was program TV. Zerknijcie jak działa w specjalnym artykule!

piątek, 26 maja 2017

Najmroczniejszy sekret - recenzja książki

Losy małej Madeleine McCann od lat spędzają sen z powiek wielu miłośnikom zagadek kryminalnych. Tym razem tajemniczej sprawie sprzed dekady, postanowiła przyjrzeć się  Alex Marwood, w swojej najnowszej powieści „Najmroczniejszy sekret”.

Sprawa Madelein McCann rozgrzewała światowe media do czerwności przez długi czas. Łączyła w sobie wątki, szczegolnie ukochane przez kulturę tabloidową. Bogactwo, narkotyki, tragedię i tajemnicę. Mnożono hipotezy, oskarżano każdego. Po dziesięciu latach od zniknięcia maleńkiej brytyjki, wiedza na temat jej losow jest w zasadzie tak samo znikoma. Do dziś dnia wielu zadaje sobie pytanie, co się stało z maleńką Maddy, nie znajdując żadnych nowych odpowiedzi. 

Nowe literackie dziecko autorki chociażby świetnie przyjętych „Dziewczyn, które zabiły Chloe” nie jest literaturą faktu, mimo że jawnie inspiruje się tajemniczą sprawą sprzed 10lat. Autorka sprawnie wykorzystuje fakty, umiejętnie przerabia na język prozy liczne hipotezy, które pojawiły się tuż po zaginięciu Madeleine, otrzymując w efekcie trzymający w napięciu thriller, który zgrabnie balansuje na granicy literackiej fikcji i fabularyzowanej rzeczywistości. Znane z akt sprawy fakty, mieszają się z autorską interpretacją, dając w efekcie interesujący głos w sprawie, chociaż autorka daleka jest od wytykania palcami kogokolwiek. Jej „Najmroczniejszy sekret” rzuca nowe światło na  jedną z najbardziej tajemniczych zagadek kryminalnych ostatnich lat, zmuszając tym samym czytelnika do zadania sobie podstawowego pytania: a co jeśli? 

Urodziny Seana Jacksona zapowiadają się na towarzyskie wydarzenie miesiąca. Wpływowy brytyjski biznesmen zabiera grupkę swoich rozrywkowych przyjaciół do ekskluzywnej posiadłości, położonej w jednym z najbardziej malowniczych zakątków kraju. Mocno zakrapiana impreza zamienia się jednak w koszmar, gdy okazuje się, że jedna z bliźniaczek, córek
jubilata zniknęła. Co się stało z maleńką Coco?

Marwood zrezygnowała w swojej nowej powieści z tradycyjnej, linearnej narracji. Zabieg dość ryzykowny, ostatecznie się opłacił. Dzięki mieszaniu rożnych płaszczyzn czasowych, udało się autorce utrzymać naszą uwagę do samego końca. Każda kolejna strona była obietnicą nowych tajemnic, dzięki  czemu zakończenie pozostawało niejasne aż do samego końca. Znakomicie wykreowany świat zblazowanych brytyjskich biznesmenow z jednej strony kusił blichtrem, z drugiej zaś odpychał irytującą ostentacyjnością. Marwood przedstawia całą tragedię w wyważony sposob, bez szarżowania i taniej emocjonalności. Przeprowadza skromne, autorskie śledztwo, uważnie dozując emocje, skupiając się głównie na poprowadzeniu czytelnika od wydarzenia a i wydarzenia b, wybuch emocji zostawiając na koniec. „Najmroczniejszy sekret” może i jest „tylko” porządnie napisanym thrillerem z ciekawymi bohaterami. Jedno mu jednak trzeba przyznać – nie da się go odłożyć lekką, obojętną ręką na półkę obok innych. 

czwartek, 16 czerwca 2016

Rekin z jeziora - recenzja

Rekinowe kino nadal ma się dobrze. Tym razem z krwiożerczą bestią przyjdzie walczyć asowi kina lat osiemdziesiątych – Dolphowi Lundgrenowi.

Kiedy w 1975 roku Steven Spielberg wypuścił na świat Szczęki, nie miał pojęcia, że kilka dekad później rekiny zawładną kinem. Wbrew założeniom reżysera, będzie to co prawda kino klasy B, ale uniwersum jakie zostało zbudowane wokół tych drapieżników, nadal może zadziwiać.

Mimo że już kilka lat wcześniej, przemysł rekinowego kina miał się dobrze, to jednak dopiero Rekinado rozpoczęło prawdziwy boom na filmy, w których rzeczone rybki funkcjonowały w różnych konfiguracjach. A to na plaży, a to w bagnie, a to w dwugłowej budowie. Nową pozycją na tym nietypowym poletku jest „Rekin z jeziora”, który swoim nazwiskiem reklamuje wielka gwiazda kina kopanego Dolph Lundgren.

Tytuł filmu w zasadzie zdradza fabułę. Oto w pewnym miasteczku, odpoczywających mieszkańców zaczyna terroryzować rekin, który za swoje domostwo tym razem wybrał sobie zbiornik słodkowodny. Przez kolejne minuty obserwujemy więc zmagania dzielnych mundurowych, oraz bohaterów powracających do łask (w tej roli idealny Dolph), którzy robią wszystko, aby przywrócić spokój w zapomnianej przez Boga mieścinie.

Polskim dystrybutorem filmu, jest renomowana firma KINo ŚWIAT, która podpisując się pod tym dziełkiem, ironicznie mruga do widza. Wszak, nie ma co tak wszystkiego brać na poważnie. Rekin z jeziora to rasowy b klasowiec. Z nadętym, przerysowanym aktorstwem, kretyńskimi zwrotami akcji i samą fabułą, grubymi nićmi szytą. Nie można zapominać też wspaniałych, pretensjonalnych dialogów, jakże typowych dla narracji kina klasy B. Wszystko to spina niezapomniana ścieżka dźwiękowa, która do spolki z montażem, daje w efekcie sceny raz godne Słonecznego Patrolu, raz filmów dokumentalnych. Twórcy filmu nie udają niczego. Dobrze się bawią wrzucając nas w wir pokręconej akcji, w której rozum śpi, a budzą się rekiny.


Obecność w tym filmie Dolpha Lundgrena wpisuje się w tendencję zapoczątkowaną przez Rekinado, które paradoksalnie przywróciło do łask dawno zapomniane gwiazdy z Tarą Reid i Ianem Zieringiem na czele. Rekin z jeziora co prawda, nie powtórzy wielkiego sukcesu filmu stacji The Asylum, niemniej jednak będzie niezapomnianym punktem na gruncie filmografii szwedzkiego gwiazdora. Czasami trzeba olać klasowy system świata filmu, nawet jeżeli tylko po to, aby mieć za co zapłacić rachunki. Rekin z jeziora to historia, o której zapomnicie, pięć sekund po wyłączeniu playera, niemniej jednak do tego czasu, przy odrobinie dystansu, będzie bawić się znakomicie.  

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

ENEMEF : Noc Horrorów



Enemef: Noc Horrorów, to maraton dla widzów o mocnych nerwach, którzy uwielbiają adrenalinę i kino z dreszczykiem

poniedziałek, 22 lutego 2016

Maraton Grozy w kinach Helios!

26 lutego zapraszamy na noc pełną grozy z czterema przerażającymi horrorami. Na początek pokażemy bardzo dobry „THE BOY”, a potem jeszcze jedyne w Polsce, przedpremierowe pokazy filmów: "The Hallow”, „Worry Dolls” i „Blackburn”! Jesteśmy przekonani, że taka dawka porażającej grozy i obezwładniającego strachu jeszcze długo po powrocie do domu nie pozwoli Wam zasnąć. Czy jesteście na to gotowi?

Do każdego biletu w kasie kina dołączony będzie kupon uprawniający do jednorazowej dolewki napoju w kubku (Pepsi, Mirinda, 7up, Ice Tea) sprzedawanego w barze kina Helios. Kupon jest ważny tylko w czasie maratonu. Kina nie prowadzą rezerwacji telefonicznej i internetowej.



------------------------ FILMY NA MARATONIE:



#THE BOY 2016#
Młoda Amerykanka opiekuje się lalką, która należy do zdziwaczałych londyńczyków. Wkrótce dziewczyna odkrywa, dlaczego rodzina traktuje kukłę jak własne dziecko.



#THE HALLOW A.K.A THE WOODS 2015#

Związany z ochroną przyrody Adam zostaje wysłany do Irlandii. Podczas swoich obserwacji w lesie miejscowi ostrzegają go przed potworem, który grasuje nocą.


#THE BLACKBURN 2015#

Grupa przyjaciół zostaje uwięziona w miasteczku na Alasce. Szukając schronienia przed agresywnymi mieszkańcami, młodzi trafiają do opuszczonego szpitala psychiatrycznego.


#WORRY DOLLS 2015#

Opuszczony szpital. Uwięziona, pokaleczona dziewczyna próbuje uciec. Młody mężczyzna siedzi w jednej z sal, w dłoni trzyma dziwne, malutkie drewniane lalki. Jego ciałem wstrząsa dreszcz, tak jakby był pod wpływem obcej, nienaturalnej siły. Wkrótce wstaje, uruchamia coś na kształt pneumatycznego młota i rusza w pościg za śmiertelnie przerażoną dziewczyną. Na drodze staje mu młody, mało doświadczony policjant nie zdający sobie sprawy z tego, jak łatwym jest celem. Na szczęście z odsieczą przybywa para bardziej doświadczonych detektywów. Tylko czy na pewno zdających sobie sprawę z tego z kim mają walczyć.


Wszystkie szczegóły oraz listę kin znajdziecie tutaj.

czwartek, 23 lipca 2015

Znalezione nie kradzione - recenzja książki

Nazwisko Stephena Kinga jest niczym magnes dla czytelników. Bez względu na fabułę, książka opatrzona tymi danymi osobowymi, szybko zniknie z półek księgarni. Czy słusznie? Nie do końca. Mistrz literatury grozy swoją najnowszą książką, potwierdza niechcianą prawdę: dziś jest już tylko atrakcyjnym nazwiskiem.

Prędkość z jaką King wydaje swoje kolejne książki, zadziwia czytelników jak świat długi i szeroki. Dopiero co, mogliśmy wyczekiwać na premierę kontynuacji „Lśnienia”, czyli „Doktora Sen”, nie mówiąc już o „pierwszym kryminale mistrza grozy” – „Panu Mercedesie”. Obecnie jesteśmy z kolei już w ponad miesiąc po premierze kontynuacji tej drugiej historii. „Znalezione nie kradzione” to kolejne podejście Kinga do materii kryminału. Czy bardziej udane od zeszłorocznego „Pana Mercedesa”? Nie do końca.

Akcję rozpoczyna scena z przeszłości, kiedy to trójka drobnych złodziejaszków zabija poczytnego niegdyś pisarza, który przeszedłszy na emeryturę odciął się całkowicie od świata. Okazuje się, że w grupie przestępców jest jedna osoba, której zależy na czymś więcej niż tylko szybkim wzbogaceniu się. Morris Bellamy to fan twórczości pisarza, który zdecydował się wkroczyć na morderczą ścieżkę, nie tylko po to aby ukarać autora za obranie takiego a nie innego twórczego kierunku, ale także aby zgarnąć jego dotąd niepublikowane utwory dla siebie…Dalszy los Bellamy’ego i ukradzionej przez niego unikatowej twórczości już wkrótce splecie się z życiem kolejnego miłośnika literatury…

Stephen King znany był z wymyślania pełnokrwistych, wielowymiarowych i po ludzku ciekawych postaci, które przeżywały mrożące krew w żyłach, paranormalne historie, pokazujące jak może wyglądać życie codziennego gdy wkroczy w nie groza. King był mistrzem postaci, które nie tylko przerażały, ale i musiały zmagać się z przerażeniem, przez co wzbudzały naszą sympatię, litość. Co się stało z tym wielkim znawcą ludzkiej psychiki, że teraz jego bohaterowie wręcz rażą powtarzalnością?

Już „Pan Mercedes” był jedną wielką kalką dotychczasowych dokonań mistrzów kryminału. „Znalezione nie kradzione” staje się w tym momencie niemalże kalką kalki. Bohaterowie zdają się być jedynie szablonami, w które King nie wpisał absolutnie nic, co by je wyróżniało poza ramy, w którymi się znajdowały. Emerytowany glina, który nie może rozstać się z zawodem, główny antagonista, którego nie determinuje nic oprócz głównej obsesji, a na końcu waleczny dzieciak, który nie boi się niczego, nawet w obliczu największej tragedii.

Całość mogłaby uratować jeszcze wartka fabuła, która przykryłaby niedoskonałości psychologiczne. Mogłaby, ale nie uratowała. Na każdej stronie tej powieści widać, że King tym razem wybitnie nie czuje swojej historii. A szkoda, ponieważ pomysł wyjściowy był szalenie pasjonujący. Fascynacja literaturą, sprowadzona do patologicznej obsesji to temat niezwykle głęboki, który porusza najmroczniejsze struny ludzkiej osobowości. Temat wydawać by się mogło stworzony wprost dla Kinga. Kinga, który zrobił z tego wydmuszkę, która ani nie jest trzymającym w napięciu kryminałem, ani satysfakcjonującą psychologicznie książką. Lubicie oklepane historie, w których wszystko toczy się jak po sznurku do zakończenia znanego od pierwszej strony książki? Proszę bardzo. Całość tylko dla wytrwałych, albo zagorzałych fanów autora.

czwartek, 25 czerwca 2015

OldTown Festival 2115

Z ogromną radością przypominamy, że Horrory drugi rok z rzędu, objęły patronat medialny nad OldTown Festival – największą imprezą plenerową w klimacie postapokaliptycznego SF. Wydarzenie odbywa się cyklicznie w okresie wakacyjnym na terenie nieczynnego lotniska w okolicach Stargardu Szczecińskiego.

 Tegoroczna impreza przypada pomiędzy 20-26 lipca br. Śledźcie, czytajcie – niebawem więcej info, również na naszym fp.



środa, 24 czerwca 2015

Wywiad z Krzysztofem Wrońskim - autorem książki "Czarny Bóg"

1. Czarny Bóg to książka wręcz przepełniona detalami z historii Polski. Jak wyglądały więc przygotowania do pracy i zbieranie informacji?

Przygotowania do pracy nad „Czarnym bogiem” zaczęły się dosyć dawno, co ciekawe zanim jeszcze pojawiła się myśl o stworzeniu samej powieści. Mocno zadziałały na moją wyobraźnię wspomnienia dziadka, który będąc dzieckiem należał do jednych z pierwszych polskich osadników w Smołdzinie, miejscu akcji książki. W trakcie spacerów był w stanie opowiedzieć historię o niemal każdym mijanym gospodarstwie i ich mieszkańcach sprzed kilkudziesięciu lat. W ten sposób dziwny, zawieszony świat, w którym przez krótki czas współżyli Niemcy wraz z nowoprzybyłymi Polakami i Ukraińcami, wracał w mojej głowie do życia. Potem sam zacząłem drążyć historię Smołdzina – na strychach, bibliotekach, forach internetowych. W momencie, kiedy kilka-kilkanaście lat później zacząłem tak naprawdę pisać „Czarnego boga”, miałem już w pewien sposób zrekonstruowany zarys Smołdzina Anno Domini 1947. Potem przyszedł czas na bibliotekę. Przewertowałem chyba dziesiątki polsko- i niemieckojęzycznych książek i artykułów o wszystkim, co wiązało się z tematem – od starych, niemieckich podań i legend Pomorza Zachodniego, po raporty milicji obywatelskiej. Materiału było dużo i praktycznie nawet w momencie gdy książka był już na ukończeniu, jeszcze szperałem i poprawiałem szczegóły. Chciałem, żeby tło historyczne było jak najbardziej autentyczne – nadnaturalne wydarzenia jeszcze mocniej w ten sposób kontrastują z prawdziwym aż do bólu realizmem, który sam w sobie też może przecież stanowić źródło  grozy. Ale muszę przyznać, że niektóre szczegóły modyfikowałem na korzyść fabuły. 

2. Jest pan odważny. Taki miszmasz gatunkowy to duża nowość na polskim rynku. Nie bał się Pan, że książka będzie przez to trudniejsza w odbiorze? 

W trakcie pisania nie zastanawiałem się nad tym. Nie planowałem z góry pomieszania gatunków, tak samo jak i nie planowałem całej historii. Kolejne wątki, a wraz z nimi kolejne gatunki, wypływały w sposób naturalny, wraz z rozwojem fabuły. Sam nie wiedziałem w którą stronę pójdzie historia Kellera i finalnie jaki czeka go los. O planowaniu i pisaniu konspektów powieści celnie wypowiedział się Rafał Kosik, który stwierdził, że skoro zna się punkty zwrotne i zakończenie, po co nad tym siedzieć dłużej? Pisanie, jakby na to nie patrzyć, jest próbą stworzenia historii, którą sam pisarz chciałby przeczytać. Jego tak samo, jak i czytelnika, interesuje jak potoczy się dana historia i w jaki sposób zostanie opowiedziana.

3. Proszę powiedzieć jakie trudności czekają na debiutującego pisarza w Polsce? Z czym musi się zmierzyć? 

Zdaje mi się, że poważnym problem jest przesycenie rynku, które jest chyba dzisiaj w dziedzinie kultury powszechne. Wydanie książki (czy płyty, co mogę potwierdzić jako muzyk) nie jest już takim wyzwaniem jak kiedyś, problem pojawia się, gdy książka ma się przebić. Jeżeli promocja kuleje, jest duża szansa, że przejdzie niezauważona albo dotrze tylko do niewielkiego grona czytelników. Tak więc poza promocją ze strony wydawnictwa, należy też samemu działać, musi to iść wielokanałowo. W przypadku „Czarnego boga” sam zaprojektowałem grafikę okładki, poza tym dopracowuję jeszcze ścieżkę dźwiękową (póki co udostępnione są dwa utwory). 

W moim wypadku znaczną trudnością było też to, że jestem zupełnie nieznany jako pisarz. Przed wydaniem „Czarnego boga” dwa opowiadania pojawiły się na łamach QFantu, a kiedy skupiłem się na książce, trudno mi było opuszczać tamten świat, przestawiać się na inny i tworzyć jakąś krótką formę. 

Jest jeszcze kwestia szufladkowania. Czytuję opinię na temat swojej książki i widziałem, że debiutujący pisarz mówiący o nawiązaniu do weird fiction budzi początkowe obawy. Podejrzewam, że spodziewano się kolejnej imitacji lovecraftowskich mitów Cthulhu – powieść pełna macek, złowrogich kultystów pokrzykujących na szczycie Rowokołu „Ia! Ia! Cthulhu fhtagn!”, a wszystko to opisywane za pomocą powtarzalnego przymiotnika „bluźnierczy”. 


4. Miał Pan jakieś książkowe inspiracje przy pracy nad swoją pierwszą książką?

Nie jestem pewien, czy były jakieś bezpośrednie inspiracje książkowe. Wpływ na pisanie „Czarnego boga” miały bez wątpienia klimaty weird fiction – nie będę ukrywał, że Lovecraft był tu bardzo ważny, ale poza nim wymienić mogę też starsze, dziewiętnastowieczne opowiadania z pogranicza grozy i fantastyki zgromadzone w zbiorze „Czarny Pająk. Opowieści niesamowite z literatury niemieckojęzycznej”. W jakiś sposób inspirował mnie też duch realizmu magicznego spod znaku „Weissera Dawidka” Pawła Huellego. Co istotne, fabuła powieści Huellego została umieszczona w okresie krótko powojennym, co też dawało mi pewien wgląd w funkcjonowanie ówczesnego świata i to, jak inni autorzy próbują go rekonstruować. W kontekście tego istotna była dla mnie także książka Filipa Springera „Miedzianka. Historia Znikania”, opowiadająca w formie fabularyzowanego reportażu fascynujące dzieje nieistniejącego już dzisiaj śląskiego miasteczka. 

5. Jak długo trwała praca nad „Czarnym Bogiem” ?

Kilkukrotnie już mnie pytano, ile czasu spędziłem nad napisaniem „Czarnego boga”, a ja nigdy nie jestem w stanie konkretnie odpowiedzieć na to pytanie. Jeśli by wyznaczyć jakiś początek, kiedy zarysował się pierwszy fragment (który, jak podejrzewam, nawet się nie ostał w wersji finalnej) to możliwe, że było to dziesięć lat temu. Ale prawda jest taka, że po spisaniu tych skrawków zapomniałem o tym i wróciłem do nich dopiero kilka lat później. Z początku z dużymi przerwami, zaczęła się kształtować historia na nowo. Ile czasu od tego momentu zajęła mi praca nad „Czarnym bogiem”? Może dwa, trzy lata?

6. Pana ulubieni autorzy to? 

Są to w dużej mierze autorzy z półki powieści niesamowitej -  Howard Phillips Lovecraft, Edgar Allan Poe, Franz Kafka, Thomas Ligotti, ale też wspomniany wcześniej Paweł Huelle.

7. Jakie plany na przyszłość? Nowe historie :)?

W najbliższym czasie chciałbym dokończyć pracę nad ścieżką dźwiękową do „Czarnego boga”. Plan był taki, żeby wyszła na wiosnę tego roku nakładem trójmiejskiego wydawnictwa Nasiono Records (z którym jestem związany jako muzyk i grafik), ale z powodu natłoku pracy światło dzienne ujrzały póki co tylko dwa utwory.

Jeszcze na etapie ostatnich poprawek „Czarnego boga” zacząłem też tworzyć zarysy nowej historii, która w tym momencie powoli nabiera konkretnych kształtów. Okolicę Smołdzina opuszczam raczej na dobre, ale pozostaję na Pomorzu Zachodnim, z całą jego magią i kulturowym tyglem. Prawda jest taka, że jako temat do pisania jest to bardzo niedoceniany region. Niesamowite dzieje Pomorza Zachodniego to nie tylko tak, jak to przedstawiłem w „Czarnym bogu” okres przemian po czterdziestym piątym roku. Fascynujące historie sięgają wieków wstecz. Żeby to docenić, najlepiej samemu się tam wybrać, zjechać z głównych dróg i zobaczyć na własne oczy te kilkusetletnie wioski i miasteczka położone pośród pól i lasów. Zdaję sobie sprawę, że mam pewien wyidealizowany ogląd na to wszystko, ale nie poradzę na to, duch archeologa, którym jestem z wykształcenia, wciąż jest silny. Widok leżącej na uboczu starej, szachulcowej chaty, ukryte w zdziczałym parku ruiny dworu, czy też niepozorne kamieniczki małych miast i miasteczek działają na mnie jak magnes. Te miejsca same przemawiają i same opowiadają swoją historię, mniej lub bardziej niesamowitą. Ja ją po prostu spisuję.

wtorek, 2 czerwca 2015

Czarny Bóg - recenzja

Jakiś czas temu w nasze ręce trafiła debiutancka powieść Krzysztofa Wrońskiego, pt. „Czarny Bóg” . Literatura grozy i to w polskim wydaniu? Wypadło lepiej, niż początkowo spodziewaliśmy się! Miłośnicy powieści spod znaku weird fiction będą zachwyceni. 




Smołdzino w pierwszych latach po wojnie. Niewielka miejscowość leżąca u stóp Rewekolu – złowieszczego wzgórza, wokół którego narosło wiele ponurych legend. Na tych terenach mieszkają Polacy, Słowińcy, Niemcy i Ukraińcy. Czy trudna historia tych narodów pozwoli im koegzystować w spokoju? Czy może czai się tam coś starszego i straszniejszego niż urazy z ostatniej wojny? Kiedy porucznik MO Adam Keller przybędzie do wsi, będzie musiał borykać się nie tylko z ludzką nienawiścią, ale również z czymś nienazwanym. Czymś tak irracjonalnym, że nikt o tym nie wspomina w obawie, by nie wyjść na szaleńca... 

Tak brzmi oficjalny opis historii, który w zasadzie mówi wszystko o tym, czego możemy się po książce spodziewać. Fantastyczny, duszny, małomiasteczkowy klimat wciąga czytelnika od pierwszych stron, które wręcz przesycone są klimatem epoki, którą Wroński odwzorował znakomicie. Okolice Smołdzina to barwne i nastrojowe tło, przywodzące na myśl słowiańskie legendy pełne tajemniczych kościołów i rozwalających się chat. Wroński przygotował się do pracy znakomicie, dzięki czemu jego proza to nie tylko plastyczne opisy urokliwych i mrocznych miejsc, ale przede wszystkim ogrom faktów, które czynią obraz minionego świata, pełniejszym. Co więcej, autorowi po mistrzowsku udało się stopniować napięcie, co rusz myląc tropy, tak aby za szybko wszystkie zagadki nie wydawały się zbyt oczywiste. Dzięki temu, zadowoleni będą zarówno miłośnicy kryminałów, jak i książek osadzonych w mocnym klimacie historycznym. 

Świat, który wykreował Wroński, zamieszkują pełnokrwiści bohaterowie, którzy niosą na swoich barkach potencjał historii. Autor z wyczuciem podkreśla jak specyficzne relacje łączyły przedstawicieli tylu różnych narodowości w tak gorącym okresie i to na wciąż trudnym obszarze jakim były Ziemie Odzyskane. Mimo że głównym bohaterem i centralną postacią historii jest Adam Keller, który na szczęście nie jest typowym porucznikiem z kryminału, to jednak Wroński równie bogato i ciekawie zasiedlił drugi plan. Znajdziemy tam prawdziwą paradę bohaterów, od konfidentów, przez typowych kombinatorów, aż po postaci przepełnione duchem słowiańskości, dla których „wszystko jest możliwe” - co z kolei jest szczególnie ważne w kontekście całej historii. 

„Czarny bóg” to proza niezwykle świadoma jak na debiut literacki. Wroński podjął się arcytrudnego zadania, bowiem musiał pilnować nie tylko realiów historycznych, ale i udźwignąć na swoich barkach mnogość wątków. Udało mu się przy tym stworzyć prawdziwy miszmasz gatunkowy, jaki rzadko pojawia się na polskim rynku. Jego pierwsza książka, czasami bywa rasowym kryminałem, pełnym niedopowiedzeń, czasami wręcz książką fantasy, po to aby w odpowiednich momentach przypomnieć również o historii naszego narodu, odradzającego się po czasach wojny. Bywają momenty, kiedy autor nieco gubi się w zawiłościach fabularnych jakie sam sobie narzucił, ale mimo wszystko jego debiut to książka na którą warto zwrócić uwagę. Książka, która jest powiewem świeżości na polskim rynku. Dowodem na to, że polscy autorzy potrafią tworzyć literaturę gatunkową w starym, klasycznym stylu. 


W kontekście „Czarnego boga”, warto wspomnieć również o dwóch sprawach: intrygująca grafika ze strony tytułowej jest autorstwa samego Wrońskiego, który co więcej pracuje również nad ścieżką dźwiękową, która będzie ilustrowała książkę. Mając na uwadze te fakty, możemy mieć pewność, że mamy do czynienia z prawdziwym multiartystą, który w przyszłości zaskoczy nas jeszcze nie raz!

czwartek, 7 maja 2015

Pokłosie - recenzja

Mistrza Grozy – Stephena Kinga, nie trzeba przedstawiać raczej nikomu. Na pewno, każdy chociaż raz w życiu miał styczność z twórczością artysty, poprzez książkę czy ekranizacje filmowe. King wykreował sobie wizerunek, który kojarzy się w pierwszej myśli z litrami krwi, flaków i rozrywających ciał – jednak jego dzieła sięgają nieco dalej. Autor dosyć często wysuwa na pierwszy plan wątki obyczajowe, zmuszające często czytelnika do refleksji oraz stymulacji jego wyobraźni. I za to tak naprawdę, świat pokochał Mistrza Grozy.

Dzięki wydawnictwu GMORK, jakiś czas temu na rynku pojawiła się pierwsza – (bo wykuta od A do Z w Polsce) antologia dedykowana Stephenowi Kingowi,  „Pokłosie”.

Nim pozwolę sobie przejść do tego co skrywa wnętrze Pokłosia, nie mogę przejść obojętnie nad tym co, jako pierwsze porusza serducho i oko. Klimatyczna, nocna, mglista okładka autorstwa Darka Kocura potrafi zwabić każdego, by zachęcić do lektury – bez względu na płeć.

Książkę otwiera wstęp autorstwa Stefana Dardy, który nadaję charakter reklamy i uczucia burczenia w brzuchu każdego mola książkowego, spragnionego poznania zawartości dzieła.

Sama treść książki, została podzielona na siedem opowiadań, inspirowanych działalnością Mistrza i co najważniejsze! Warto pamiętać, że młodzi pisarze, wpadając na pomysł antologii, nie mieli zamiaru wyścigu czy mierzenia się z Kingiem, a raczej złożenia mu hołdu i pokłonu za to, jakim wzorcem stał się dla każdego z nas.

Opowiadania, mniej lub bardziej, nawiązują do twórczości Stephena Kinga, co w trakcie czytania  może przeszkadzać, chodzi tutaj o pewien brak wywarzenia proporcji podobieństwa, pomiędzy całą siódemką.  Jednak, suma sumarum – co najważniejsze, historie zostały bardzo dobrze wyselekcjonowane i złożone w całość, która nie sprawia odczucia przygniecenia i tłamszenia tych lepszych na tle słabszych.

Nie będę się tutaj rozwodzić, bo nie chodzi o to, aby sprzedać Wam treść książki , ale Was do niej zachęcić. PAMIĘTAJCIE! Nie sugerujcie się anonimowością nazwisk, jaką zobaczycie na okładce książki,  ponieważ możecie się zdziwić, co Ci młodzi pisarze powyprawiali w swoich opowiadaniach. Nie bójcie się, że Pokłosie okaże się kolejną szmirą i bublem, garstki ludzi, próbujących być „nowym” Kingiem – tym razem wydawniczy marketing Was nie oszukał.
Raz jeszcze, dziękuję wydawnictwu GMORK za przecudną podróż wśród stron „Pokłosia”.

Moja ocena to MOCNE 8/10.


środa, 1 kwietnia 2015

Szaleństwa dźwiękowca w Berberian Sound Studio

Zawód miksera dźwięku nie jest tym, który zaprząta szczególną uwagę przeciętnego kinomana podczas seansu. Jeżeli nie jesteśmy profesjonalistami, dźwięk przyjmujemy jako oczywisty element filmu, nie skupiając się na jego niuansach, charakterze czy procesie tworzenia. Inżynierowie dźwięku doceniani są nagrodami (a i to nie zawsze), ale uwielbienie widzów ich nie dotyka. Ten niewdzięczny zawód w swoim filmie postanowił ukazać Peter Strickland. 




Lata 70. Brytyjski dźwiękowiec Gilderoy(w tej roli znakomity jak zwykle Toby Jones), obdarzony typową dla swojego narodu rezerwą przybywa do Włoch, aby udźwiękowić horror. Praca jest o tyle trudna, bo przychodzi mu zmierzyć się nie tylko z temperamentnymi Włochami, każdego dnia znajdującymi okazję do świętowania, ale również mrocznymi wydarzeniami dziejącymi się na planie, oraz poza nim...Atmosfera się zagęszcza, a zagubiony mężczyzna z każdym dniem traci poczucie rzeczywistości, nie mając już pewności z kim i nad czym tak naprawdę pracuje.




Film Stricklanda to prawdziwa gratka dla miłośników horroru, mimo że sam film ciężko horrorem nazwać. Opowieści o brytyjskim dźwiękowcu, który zaczyna popadać w głęboką paranoję podczas pracy nad horrorem, bliżej jest do Lokatora Romana Polańskiego (do którego zresztą jawnie nawiązuje), niż do rasowego kina grozy. 




Oniryczny klimat, aura tajemnicy i czegoś nieokreślonego, co przeraża bardziej niż lęk podany wprost, fundują nam w filmie brytyjskiego twórcy, mocne przeżycia. Pogłębiająca psychoza Gilderoya została pokazana na ekranie z niezwykłym wdziękiem i wyważeniem. Przerysowanie i wyolbrzymienie takiej przemiany nie byłoby w tym przypadku trudne. Na szczęście Stricklandowi udało się tej wpadki uniknąć. Stonowane emocje, narastające wprost proporcjonalnie do rozwoju akcji, wyprowadzają nas ze stanu spokojnej świadomości poznawczej, aż po głęboką dezorientację i próbę pozbierania rozrzuconych kawałków fabuły. Nie do końca jesteśmy świadomi co tu jest faktem, a co jedynie majakiem i to właśnie ta niepewność jest źródłem największego lęku i dyskomfortu. Reżyser bardzo dobrze odrobił lekcję z kina psychologicznego, szczególnie z tej jego części, która opowiada o jednostkach, dla których własny umysł stał się więzieniem.



Strickland wyjął wszystko co najlepsze z wielkiego arcydzieła Polańskiego jakim był niewątpliwie film „Lokator”. Wymieszał to z lynchowską psychodelią, dodał szczyptę jedynej w swoim rodzaju estetyki giallo i w efecie otrzymał znakomity film psychologiczny, który ucieszy miłośników horroru, szczególnie tych lubujących się w wyłapywaniu wszelkich filmowych tropów kulturowych. 




A tych w Berberian Sound Studio jest wiele. Strikland składa hołd nie tylko historii kina, przywołując słynne dzieła, ale i samemu kinu od kuchni. Robi to z wielkim pietyzmem i poświęceniem, dlatego prezentacja pracy inżyniera dźwięku wypada nad wyraz ciekawie. 




Okazuje się, że przygotowując dźwięk do horroru Gilderoy używa takich niecodziennych rekwizytów jak warzywa, owoce, płótna czy szkło. Brzmi niewiarygodnie? A jednak! Dzięki rzetelnej pracy, te właśnie przedmioty po odpowiedniej obróbce mogą wywoływać efekt mrożący krew w żyłach. Każdy kij ma dwa końce i tak jest i tutaj, przez co film Striklanda czasami bywa przykładem na zwyczajny przerost formy nad treścią. Chociaż nawet tam gdzie forma jest znakomita, treść pozostaje trafnym jej uzupełnieniem, a nie brzydszą i mniej ciekawą siostrą. 




Niemniej jednak mimo efektownych zagrywek technicznych, Berberian Sound Stiudo, to przede wszystkim film o niezwykłości kina, który przy okazji podkreśla jego najważniejszą i zarazem złożoną rolę w produkowaniu emocji. Proces ten, przebiega dwutorowo. Na płaszczyźnie samej historii, gdzie główny bohater popada w paranoję pod wpływem pracy nad mrocznym materiałem, oraz na płaszczyźnie odbiorczej, gdy przedstawiona historia wpędza nas w poczucie niepewności i klaustrofobicznego lęku. 




Sam twórca bardzo dobrze wiedział kim się inspirować w taki sposób, aby z jednej strony złożyć hołd, a z drugiej zachować własny, intrygujący styl. Czerpiąc z estetyki włoskiego kina grozy giallo, sprawił że w jego filmie detale takie jak przedmioty czy ich kolory mają ogromne znaczenie, dodając do tego Lynchowską psychodelię, „kazał” swoim bohaterom tymi znaczeniami się przejmować, a przypominając sobie o analizie psychiki według Polańskiego, sprawił, że to przejmowanie się urosło do rangi problemu. 




Kino w interpretacji brytyjskiego reżysera to magia. Przerażająca, wieloznaczna, wpływająca na nas w szereg różnych sposobów. Kino w interpretacji brytyjskiego reżysera jest niezwykłe i ma wielką moc. Czy wiemy już jaki wpływ będzie miało na nas i jak jego moc sami wykorzystamy?



piątek, 27 marca 2015

Oculus - recenzja

Po prawie dwóch latach od światowej premiery, na ekrany polskich kin wchodzi film „Oculus”. W końcu, chciałoby się powiedzieć. Horror, który przeraził samego Stephena Kinga to rzecz, której fani gatunku nie mogą przegapić.

Cała historia rozpoczyna się dość typowo. Mamy osierocone rodzeństwo i mroczną klątwę, zamkniętą w lustrze, które rzekomo przyczyniło się do śmierci rodziców głównych bohaterów. Nie dając wiary paranormalnym zjawiskom, o zbrodnię oskarżono syna zamordowanych i brata głównej bohaterki. Młoda kobieta za wszelką cenę pragnie więc udowodnić jego niewinność i rozwikłać tajemniczą zagadkę drzemiącą w pozornie niewinnym przedmiocie.

Twórcy filmu przez pierwsze pół godziny, skutecznie usypiają naszą czujność, po to aby potem zaserwować jeszcze mocniejsze uderzenie. Po serii dość standardowych horrorowych zagrań rozpoczyna się gra z naszą percepcją i wyobraźnią. Dzięki znakomitemu montażowi, bardzo prostymi środkami udało się wykreować nie słabnące ani przez moment napięcie. Nie ma tutaj gwałtownych zwrotów akcji, straszaków wyskakujących nagle i równie nagle wzbudzających uśmiech politowania, a nie lęk. Zamiast tego, mamy wszechogarniające uczucie niepewności, które wybija nas z rytmu, za każdym razem gdy naiwnie wierzyliśmy, że wszystko już jest jasne.

Wbrew pozorom „Oculus” nie jest szczególnie krwawym horrorem. Oprócz kilku scen wzbudzających poruszenie wśród widzów wrażliwszych, ale które z kolei można policzyć na palcach jednej ręki, klimat filmu opiera się głównie na tym co funduje nam nasza psychika, oraz na tym jak za pomocą retrospekcji i introspekcji, a przede wszystkim zmyślnego i kreatywnego montażu, można wciąż i wciąż aktywizować widza i podtrzymywać jego uwagę.

Przyjęta taktyka robi o tyle większe wrażenie, że całą fabułę oparto głównie na dwóch aktorach. Minimalizm się opłacił. Aktorzy poradzili sobie znakomicie, ciężki klimat osacza nie tylko widzów, ale i samych bohaterów, co na ekranie wypada bardzo wiarygodnie, po to by w zakończeniu postawić kropkę nad i, udowadniając niedowiarkom, że horror to gatunek, w którym wciąż można powiedzieć coś nowego.

Nie lubicie klasycznego straszenia w stylu duchów i demonów? Krwawe horrory bardziej was obrzydzają niż straszą? „Oculus” będzie w takim razie świetną alternatywą. Rzeczą, która nieźle was nastraszy, namiesza w głowie, wyprowadzi z równowagi, a na koniec będziecie chcieli jeszcze więcej. Takiej przygody nie można przegapić. Hasło reklamowe już dawno nie było tak szczere jak w przypadku tego filmu. Wyobrażenie sobie wstrząśniętego Stephena Kinga nie sprawi nam większej trudności. Kto wie, może kiedyś podobną historię przeczytamy w książce mistrza.

Poczęcie - Chase Novak - recenzja

Na wstępie zaznaczę, że Chase Novak, to tak naprawdę Scott Spencer - autor powieści, które biją rekordy popularności na świecie, zgarniając przy tym wiele nominacji oraz nagród, a utwór "Miłość bez końca", doczekał się nawet odsłony na wielkim ekranie.

"Poczęcie", to debiut autora, pod pseudonimem Chase Novak. Książka, zbiera dobre recenzje na całym świecie. Tym bardziej, miło nam, że mogliśmy jej patronować, a nasze logo zostało umieszczone na okładce, dzięki współpracy z wydawnictwem Replika.

Na samym początku, poznajemy parę naszych bohaterów - młodziutką Leslie Kramer oraz jej starszego o parę lat partnera, Alexa Twisdena.  Żyją w dostatku, ociekając wygodnym i ekskluzywnym życiem w  Nowym Jorku (w końcu Alex to dobrze wzięty prawnik). Spełniają się zawodowo i towarzysko, można by rzec, że są w pełni szczęśliwi. Jednak, życie bywa przewrotne i czasami to na czym nam tak najmocniej zależy, jest nieosiągalne za wszelką cenę. Para od wielu lat, stara się o dziecko, co wpływa coraz bardziej negatywnie na samopoczucie Leslie, odbijając się na ich związku. Alex, jak każdy kochający mężczyzna, stara się sprostać marzeniu swojej ukochanej, kiedy wyczerpali już niemal wszystkie możliwości leczenia w rozmaitych klinikach, postanawiają po raz ostatni postawić wszystko na jedną kartę.

Udają się w podróż do Słowenii, na kurację do dość ekstrawaganckiego dr.Kisa. Kuracja okazuje się bolesnym i przerażającym doświadczeniem, jednak z pozytywnym skutkiem. Po 9 miesiącach, dość specyficznej w objawach ciąży - Lesie rodzi bliźniaki. I tutaj zaczyna się prawdziwa historia.
Mija dziesięć lat od narodzin Adama i Alice, którzy co noc zamykani są w swoich pokojach z okratowanymi oknami, a dostęp do kluczy jest uważnie strzeżony przez oboje rodziców.Nie mają znajomych, przyjaciół ani nawet zwierzątek. Mogą liczyć tylko na siebie. Każdej nocy słyszą  dobiegające z sypialni rodziców budzące grozę odgłosy. Postanawiają uciec, aby móc przeżyć. Wkrótce poznają wstrząsającą prawdę o swoich rodzicach.

Jeżeli nastawiacie się na typowy horror, zasiadając do "Poczęcia", możecie lekko się zdziwić. Nie znajdziecie tutaj typowego obrazu strachu, nie będziecie mieli koszmarów w nocy i nie będziecie musieli zasypiać przy zapalonym świetle. "Poczęcie", nie wzbudza typowego lęku i odrazy, charakterystycznego dla gatunku horroru, bazuję na zupełnie innej płaszczyźnie emocji powiązanych z wyobraźnią. Poczujecie bliżej nieokreślony niepokój, wynikający z niewiedzy, co może wydarzyć się za chwilę, z biegiem stron, znajdziecie w sobie nawet współczucie. Mnie osobiście, książka zachwyciła i wciągnęła niczym paczka M&M' sów.

Novak tworzy prawdziwy świat z ludzkimi problemami, walką o marzenia i przeżycie - pokazując jak ciężko czasami jest nam podjąć decyzję. Autor świetnie wodzi nas za nos od samego początku - najpierw bogactwo, radość i przepych na salonach, okraszany przysłowiowo zapachem Chanel N 5, tylko po to, aby nagle zrzucić nas ze skały w wir mroku śmierdzący padliną, krwią, odpadami ludzkiego i zwierzęcego ciała. Napomina nas, że pierwsze wrażenie, bywa czasami złudne.

Powieść  przedstawia nam szczelnie zamknięty krąg jakim jest rodzina, na tle brutalności dnia codziennego. Z czystym sumieniem i ręka na serduchu, polecam tę książkę KAŻDEMU.

W mojej ocenie mocne 8/10.





piątek, 6 lutego 2015

Wywiad z Łukaszem Radeckim, autorem zbioru opowiadań "Horror klasy B"




Łukasz Radecki to jeden z najbardziej uznanych pisarzy grozy w naszym kraju, a przy okazji prawdziwy człowiek orkiestra. Jest nie tylko pisarzem, ale i poetą, muzykiem, redaktorem. Wydał zbiór poezji "Ad Noctum (1998), opowiadań "Kraina bez powrotu: Opowieści niesamowite" (2009), a wraz z Kazimierzem Kyrczem Jr. zbiór "Lek na lęk" (2011) i Robertem Cichowlasem "Pradawne zło" (2014). Lista publikacji jest jeszcze dłuższa. W 2013 roku miały premierę dwa tomy cyklu "Bóg Horror Ojczyzna": "Złego początki" i "Wszystko spłonie". Ponadto Radeckiego przeczytać możemy również na łamach Grabarza Polskiego czy portalu horror.com.pl. Fani muzyki metalowej mogą w przerwach między jedną a drugą lekturą posłuchać autora na koncertach zespołów ACRYBIA, DAMAGE CASE i WILCY. 


Z okazji premiery swojego ostatniego zbioru opowiadań „Horror klasy B”, Łukasz opowiedział nam o tym co go kręci i dlaczego są to akurat tanie horrory i groszowa literatura, powspominał czasy, kiedy VHSy były szczytem marzeń każdego kinomana, oraz podzielił się swoimi przemyśleniami na temat tego czego brakuje współczesnej kulturze grozy. 



1. Ok, zacznijmy nieco klasycznie: pierwszy horror i pierwsza książka grozy, które naprawdę przestraszył Cię w dzieciństwie to...? 


Skoro klasycznie, to klasycznie. „Mucha” Davida Cronebrga. Poszedłem na to do kina jako małolat, przedarłem się przez kasjerkę, która zmierzyła mnie wzrokiem w stylu: „sam się o to prosisz, młody”. Wybrałem ten film, bo miała to być randka, ale zostałem wystawiony do wiatru, więc postanowiłem obejrzeć go sam. W sali byłem chyba tylko ja i grupka nastolatków, dużo wówczas ode mnie starszych. Sam film może nie był aż tak przerażający, ale gdy bohater grany przez Jeffa Goldblooma zaczął się zmieniać w tę ohydną muchę... Obrzydliwość. Pierwszy i ostatni raz w życiu zasłaniałem sobie oczy, wtulałem się w fotel i nie mogłem potem spać, bo co zamknąłem oczy, to widziałem odrażającą twarz Brundle'a. Książka? Pierwszy był na pewno „Manitou” Mastertona, ale to akurat mnie się podobało. Przestraszył mnie „Szatański pierwiosnek” Guya N. Smitha, może dlatego, że jednym z bohaterów było tam dziecko? Ja wiem, że to kiepska książka, ale jako jedenastolatek miałem potem problemy z zaśnięciem.


2. No to ciekawe w takim razie czy byłeś jednym z tych dzieciaków, którzy oglądali i czytali horrory po kryjomu przed rodzicami, czy raczej nie było u Ciebie tego problemu? 


Horrorów nie mogłem oglądać, problem był nawet z brutalniejszymi filmami sensacyjnymi i... westernami. Za to w przypadku książek miałem pełną swobodę. Czytałem co chciałem i kiedy chciałem. Czyli w zasadzie bezustannie. 



3. Skoro jesteśmy już przy temacie dzieciństwa, to co najmilej wspominasz z tamtych czasów i czego dzisiaj najbardziej Ci brak w kulturze grozy? 


Okładki. Ohydne, odrażające, często nie dające pola do manewru dla wyobraźni. Niewielkie książeczki z tandetnymi rysunkami i charakterystycznie napisanymi tytułami leżały na wystawach w kioskach ruchów. To samo było w wypożyczalniach kaset video, gdzie wystawione na półkach horrory przykuwały moją uwagę. Było w tym coś upiornego, ale i niesamowitego, istniała też jakaś ciekawość, co to właściwie jest, co kryje się za tą okładką. Dzisiaj, w dobie internetu nie ma już niedopowiedzeń. Obrzydliwe obrazki zobaczę po wpisaniu dwóch wyrazów w google, a dowolny film czy książkę można sobie ściągnąć. Szczególnie filmowy horror wciąż jest niszowy i pogardzany, ale jednocześnie ogólnie dostępny. No i ta wyobraźnia twórców, czy raczej jej brak. Oglądając filmy typu „House”, „Phantasm” czy „Evil Dead” zachwycałem się nie tyle co fabułą i wykonaniem, ale nieograniczoną pomysłowością scenarzysty i reżysera. Powiedzmy sobie szczerze „Hellraiser” czy „Nightmare on Elm Street” nie są wybitne, ale jakże oryginalne! A dziś? Dziś horrory to tylko brutalność i cyfrowe efekty specjalne. Czego więc mi brakuje? Serca i duszy. I gumowych kostiumów (śmiech).



4. Czytając twoją książkę od razu rzuca się w oczy nie tylko klimat kina grozy, ale i tych groszowych horrorów, którymi namiętnie w młodości zaczytywał się sam Stephen King, stawiając tym samym swoje pierwsze pisarskie kroki. Jak było z tym u Ciebie? Inspirowałeś się jakimś konkretnym autorem? 


Nie, chciałem wręcz uniknąć podobieństwa do jakiegokolwiek autora. Dlatego też zwlekałem sporo z wydaniem tego zbioru, by mieć pewność, że dysponuję już chociażby zalążkiem własnego stylu. Niemniej cel był jeden, napisać coś w stylu właśnie tych starych, tanich horrorów, które czytałem w młodości. Punktem wyjścia zaś była moja miłość do gatunku, rozliczenie z wieloma filmami, przez które traciłem noce, znajomości, związki. Jak pewnie zauważyłaś, nie jest to miłość ślepa, ale daleko mi do autorów nadymających się „jakie to nie wspaniałe i dopracowane zbiory opowiadań stworzyli”. Napisałem programowo złą książkę. Celowo. I co więcej, większość jej błędów wytknąłem w niej sobie sam.


5. Kilku twoich bohaterów prześciga się w pomysłach na najciekawszy scenariusz horroru. Nie myślałeś kiedyś o tym, aby samemu pobawić się w kręcenie filmów? 


Kiedyś myślałem, oczywiście. Do dziś czasem przejdzie mi przez głowę myśl, żeby zrealizować choćby krótką etiudkę. Ba, jedną nawet zrobiliśmy ze znajomymi jakieś piętnaście lat temu. Nazywało się to „Śmierć przed świtem” i nie nadaje się do niczego, poza sentymentalną podróżą czwórki realizatorów. Ciekawe, czy jeszcze gdzieś jest ten VHS? (śmiech) Gdybym jednak teraz miał się w to bawić... Nie mam na to czasu, a już na pewno umiejętności. Wbrew pozorom nie jest to tak łatwa sprawa jak wydaje się wielu ludziom, czy bohaterom mojej książki. Swoje aktorsko-reżyserskie zapędy ograniczam do teatru dziecięcego, który prowadzę. 


6. Twoja książka to prawdziwy zbiór cytatów, aluzji i tropów odnoszących do kina grozy klasy b. Kierowałeś ją do ludzi pamiętające tamte czasy i tamte premiery, czy może do młodego odbiorcy, który z tą kulturą dopiero się zapoznaje? Gdybyś miał zdecydować to nazwałbyś swoją książkę nostalgiczną podróżą czy może przewodnikiem dla młodego pokolenia? 


Zdecydowanie podróżą nostalgiczną. I nie tylko, bo jest to poniekąd rozliczenie z tą całą tandetą, którą karmiłem się przez lata. Jest to też niejako mój manifest, że ja wiem, że to jest zły horror. Ale o to w tym właśnie chodzi. Udowadniać nic młodszym odbiorcom nie muszę i nawet nie chcę. Dowodem jest tutaj choćby „Pradawne zło”, które napisałem z Robertem Cichowlasem. Tu też od początku założyliśmy horror klasy b. I ci, którzy go rozumieją, docenili ów fakt, bo dostali dokładnie to czego oczekiwali. Jeśli jednak sięgnęły po tę książkę wrażliwe dziewczynki znające się na kilku książkach Kinga i sadze Zmierzch, to musiały przeżyć szok kulturowy (śmiech). Oczywiście, jeśli ktoś odnajdzie dzięki mojej książce parę interesujących tytułów, to będzie mi miło, ale nie ukrywajmy – nie wspominam tam o niczym wyjątkowym. Ot, klasyka horroru i jego podgatunków. 



7. Kultura grozy traktowana jest w Polsce po macoszemu. Wydanie jakiejkolwiek książki o horrorach graniczy z cudem, a co dopiero takiej jak twoja, która opowiada o - najbardziej pogardzanym przez jednych, ale i uwielbianym przez drugich - nurcie kina grozy. A jednak się udało. Jak myślisz, dlaczego tak ciężko jest się przebić u nas autorom tego typu literatury? 


Rzeczywiście, nie jest lekko, ale muszę zauważyć, że jest znacznie lepiej niż dziesięć lat temu kiedy zaczynałem pisać. Dziś możemy mówić o polskiej scenie grozy, środowisku, które w większości przypadków się wspiera. Powstaje coraz więcej wydawnictw, które ryzykują i inwestują w ów gatunek. Niektóre z większych też patrzą coraz przychylniej. Z czego jednak wynika problem z przebiciem się? Po pierwsze, z naszej kultury – my, Polacy, nie przepadamy za horrorami. Nie mamy takiej kultury grozy jak dajmy na to Wielka Brytania, czy Francja. Znaczy, mamy, ale nie jest ona tak rozpowszechniona. My jesteśmy narodem, który musi się nad sobą użalać. Powstania pamiętamy te, które nam nie wyszły, Romantyzm gloryfikujemy jako mesjanizm, nie zalążek polskiej literatury grozy. Stąd wrogość i pogarda do tych, którzy się decydują na horror. Również ze strony środowiska fantastycznego. Druga sprawa to jakość. Wielu twórców nie może się przebić, bo tworzy rzeczy wtórne i słabe. Powtarzanie tego co było na zachodzie nie ma sensu, bo to inna mentalność, która trafia u nas do nielicznych. I większość tych nielicznych pisze. Dochodzi do tego jeszcze wiek... Wiele rzeczy wydaje się dobrych, bo zebrały poklask na forach, czy wśród znajomych. Ale nawet średni horror musi mieć jakieś zakorzenienie w życiu, a więc coś z tego życia trzeba przeżyć. Studia to nie wszystko (śmiech). Oczywiście od reguły są wyjątki i znam co najmniej kilku naprawdę młodych i naprawdę dobrych polskich autorów. I powtórzę, dziś jest zdecydowanie lepiej. Są autorzy, których wstydzić się nie musimy, są możliwości, których jeszcze kilka lat temu nie było.


8. A czym tak naprawdę jest dla Łukasza Radeckiego horror klasy b i czym było pisanie tej książki? 

Dobrą zabawą. W obu przypadkach. Filmy i książki tego typu to czysty eskapizm, który nie wymaga wielkiego zaangażowania umysłowego, a po kilkunastogodzinnym dniu pracy, czasem potrzebny jest reset. Jedni wolą to załatwić za pomocą alkoholu czy imprez, ja w ten sposób. Dziś poziom kiczu jest nieco inny, dlatego jesteśmy karmieni potworkami w stylu „Sharknado”, „Megasnake” czy „Sharkctopus” i przyznam, że brakuje mi tego klimatu starych filmów, gdzie jednak dało się czasem znaleźć coś więcej niż goliznę i flaki. Może dlatego rzadko teraz oglądam filmy. Inaczej się ma z książkami, które wciąż łykam nałogowo, podśmiewając się czasem pod nosem. A pisanie tej książki to była podróż sentymentalna, do czasów, kiedy uciekałem ze spotkań, bo w telewizji leciał któryś „Piątek 13tego”, albo biegliśmy do kumpla, bo udało mu się wypożyczyć „Texas Chainsaw Massacre III”. Ja uwielbiam te filmy. Chociaż wiem jak są słabe. A może właśnie dlatego.


9. No właśnie. Zazwyczaj jednak ludzie nie są aż tak wyrozumiali dla tych filmów, przez co horrory klasy b w najlepszym wypadku spotykają się z niegroźną ironią, a w najgorszym z jawną krytyką. Jak przekonałbyś swojego oponenta do tego, że jednak warto dać szansę tym filmom, czy książkom? 


Nie wiem, czy w ogóle chciałbym przekonywać jakiegoś oponenta. Cały urok klasy b leży w tym, że jest niszowa i niedoceniana. Normalny widz nie przetrzyma seansu „Basket Case”, tak jak i nie dostrzeże geniuszu skrytego w „Dellamore Dellamorte”. Mogę Ci powiedzieć, co robię w sytuacjach gdy jakaś matka boi się, że jej dorastający syn ogląda horrory. Tłumaczę, że lepiej jak ogląda to, niż głupie komedie fekalno-seksualne, bowiem mniejsza jest szansa na to, że będzie latał z toporem niż puszczał gazy i wulgarnie zachowywał się przy kobietach myśląc, że to śmieszne. Poza tym, wspominałem o tym wcześniej – to jest eskapizm. Oglądanie czy czytanie czegoś, co jest tak kiczowate, przerysowane, że aż nierealne. Ja nie odczuwam strachu na horrorach, nie czuję obrzydzenia. Ja się denerwuję jak oglądam dramaty, nie mogę obejrzeć do końca większości melodramatów. Tam są emocje. Horrory klasy b to po prostu rozrywka. Na poziomie starożytnego Koloseum, ale jednak.


10. Jak twoi bliscy zapatrują się na twoje zainteresowania? Jesteś ojcem. Dzieci wiedzą o czym pisze ich tata :)? 

Synek jest jeszcze zdecydowanie za mały (śmiech). Starsza córka wie, bo widziała okładki. Oczywiście poza faktem, że są to straszne historie dla dorosłych, nie wie nic więcej. Im później się dowie tym lepiej. Na wszystko jest czas i miejsce. Ja w ogóle nie robię z tego sekretu, ale daleko mi do afiszowania się swoją twórczością.


11. Psychologowie prześcigają się w dowodzeniu tego jak zły wpływ na psychikę człowieka ma oglądanie brutalnego kina i jak często to właśnie takie filmy są powodami tragedii. Myślisz, że coś w tym jest, czy traktujesz to raczej jako sposób na uproszczenie problemu i zrzucenie winy na kogoś innego? 

Winę zawsze ponosi rodzic. To brutalne, ale to on zajmuje się wychowaniem. Błędy rodzica odbijają się w dziecku cały czas, przez całe życie. Widzę to po sobie, widzę po błędach jakie ja popełniłem jako tata. Mam w szkole ucznia, który od dawna ogląda z ojcem filmy historyczne, w których często leje się krew i w żaden sposób go to nie spaczyło, bo rodzic wytłumaczył mu co to znaczy, dlaczego tak było, o co chodzi. Skutkiem tego jest fakt, że chłopak połknął bakcyla historii lata temu i dziś jest jednym z najlepszych uczniów w szkole w tym temacie. Znam też i przypadki, że dzieci po kryjomu oglądają ściągane horrory z sieci i agresja je roznosi. Dlaczego? Bo wiedzą, że robią źle, wiedzą, że karą będzie agresja ze strony rodzica. I wzorzec mają konkretny – załatwmy problemy agresją. Najłatwiej zrzucić wszystko na horrory, muzykę, gry komputerowe. Trudniej porozmawiać z dzieckiem, nastolatkiem.


12. Jak zamierzałeś rozwiązać ten problem w przypadku swoich pociech? Będziesz wprowadzał je w świat swojej pasji, puszczając horrory czy podrzucając jakieś książki :)? 

Trudno powiedzieć. Nie chciałbym im niczego narzucać. Synek jest na etapie Kubusia Puchatka i dopiero poznał Kajka i Kokosza, córce podrzucam Narnię, choć sama woli opowieści detektywistyczne dla nastolatków. Jeśli wyczuję, że któreś z nich interesuje się grozą, to poprowadzę je tak, by ominęło, przynajmniej na początku, te tytuły na które jest zawsze za wcześnie. Horror i groza ma wiele oblicz. My w Polsce, w latach 80-tych, 90-tych, poznaliśmy te najgorsze, najbardziej kiczowate. Ze mnie nie da się tego wyplenić. Ale jeśli któreś z moich dzieci zainteresuje się tą tematyką, niech zacznie z wyższego pułapu.

środa, 4 lutego 2015

HORROR KLASY B

Pamiętacie czasy groszowej literatury i podrzędnych horrorów wydawanych na kasetach VIDEO? Jeżeli tak, to zazdroszczę mocno, jeśli nie to nie szkodzi. Książka Łukasza Radeckiego z niezwykłą intensywnością te czasy nam przypomni.



Groza zarówno w książkowym jak i filmowym wydaniu, nie ma w naszym kraju lekko. Mało kto jest na tyle odważny, żeby pisać czy kręcić horrory, a jeszcze mniej jest na tyle odważnych, aby te horrory wydawać. Łukaszowi Radeckiemu po raz kolejny ta sztuka się udała. Autor mający za sobą już szereg innych publikacji, w tym współtworzonych antologii opowiadań, tym razem wydał książkę na własny rachunek. I to książkę nie byle jaką! „Horror klasy b” to prawdziwa gratka dla każdego szanującego się fana kina grozy spod znaku kaset wideo i „nieco gorszej” formy artystycznej. 


Koneserzy gatunku będą zachwyceni szczególnie klimatem jaki udało się Radeckiemu wykreować. Opowiadania są spójne, wiąże je jedna myśl, czuwa nad nimi jeden duch szalonych dla horroru lat 80. Ciężko wyróżnić tu jedno opowiadanie kosztem innych, z prostego względu. Wszystkie prezentują wysoki, świadomy artystycznie poziom, jednocześnie nie tracąc nic ze swojego czarnego humoru. Slasherowa estetyka jak się okazuje, sprawdza się równie dobrze na kartach powieści. Jest więc dużo czarnego humoru, świadomej zabawy z konwencją i momentów, w których zastanawiamy się czy lepiej dalej czytać, czy może włączyć sobie film. Nie jest to bynajmniej wada książki Radeckiego. Wszak nie byłoby jej bez drugiego medium jakim jest kino. Siłą rzeczy wchodzi więc z nim w silne interakcje, które tylko pogłębiają wymowę i atmosferę samej książki. 


Opowiadania przepełnione są nawiązaniami do klasycznych filmów, co dla rocznika dorastającego w czasach ich premiery, będzie fantastyczną nostalgiczną podróżą. Dla kinomana młodego, książka Radeckiego jest z kolei przewodnikiem po skomplikowanym gąszczu kina grozy, punktującym dzieła jedyne w swoim rodzaju, wobec których nie można przejść obojętnie. 


Autor zna perfekcyjnie świat, który drąży z takimi szczegółami. Nie ma w tym żadnego fałszu, czy silenia się na kontrowersje. Dla Radeckiego świat tanich horrorów to przede wszystkim dobra zabawa i radość, którą chce się dzielić z innymi. Jeżeli mamy na tyle dystansu do materii kina grozy, lubimy sztukę tak złą, że aż dobrą, to jego książka będzie dla nas pyszną przygodą. Dla niektórych nostalgicznym powrotem do dzieciństwa, dla innych początkiem nowej i jedynej w swoim rodzaju wędrówki. Autor udowadnia tym samym, że sztuka niejedno ma imię i jest przy tym pojęciem niesamowicie względnym. Dlatego też, spychanie jednej dziedziny czy nurtu do rynsztoka, tylko dlatego, że nie mieści się w ogólnie przyjętych normach jest błędem. Książka Radeckiego przepełniona jest nie tylko klimatem horrorów do których nawiązuje, jest też sama w sobie odrębnym horrorem, który aż się prosi, aby przenieść go na ekrany. Czy ta sztuka uda się kiedyś w Polsce? Zobaczymy. Póki co, warto odbyć tą fantastyczną podróż chociaż na kartach powieści.

środa, 21 stycznia 2015

Wrota do piekieł - recenzja

Sam Raimi to nazwisko, którego nie trzeba szanującemu się entuzjaście horrorów przedstawiać. Gdy słynny twórca kultowej już dziś trylogii „Evil Dead” został zwolniony z funkcji reżysera serii filmów o Człowieku Pająku, to postanowił puścić oczko do starych fanów i zabrał się za realizację pierwszego od wielu lat horroru. Wypuszczone w 2009 „Wrota do piekieł” to jego powrót do korzeni, co ucieszy amatorów „Martwego Zła” i jednocześnie może zniechęcić wszystkich tych, którzy pragnęliby doświadczyć poważnego kina grozy.

Christine Brown jest młodą, rezolutną kobietą, która potrafi sobie wywalczyć lepsze życie. Pokonała nadwagę, wydostała się z rodzinnej wioski, ma dobrą posadę w banku i kochającego chłopaka z wyższych sfer. Do pełni szczęścia brakuje jej tylko akceptacji ze strony jego rodziców i awansu na stanowisko zastępcy kierownika. Pewnego dnia do banku przychodzi pewna stara cyganka prosząc o przedłużenie czasu wymaganego do spłacenia hipoteki. Działająca pod presją walki o stołek Christine odmawia starszej kobiecie, za co ta w odwecie rzuca na nią klątwę. Wkrótce życie dziewczyny zamieni się w piekło.

Film z początku przypomina typowy nowoczesny horror, jednak dość szybko ujawniają się cechy typowe dla kina Raimiego i prawdopodobnie już około osiemnastej minuty widz podejmie decyzje co do tego, czy „Wrota do piekieł” to pozycja dla niego, czy też może totalna szmira, której nie zdzierży. Jak już wspomniałem we wstępie, to nie jest poważny tytuł. Sam Raimi miesza tutaj horror z pastiszem i trzeba liczyć na to, że podczas seansu zostaje na widza wylany kubeł kiczu, który powoduje, że niejednokrotnie prycha się ze śmiechu. Należy też oczekiwać tego, że film momentami potrafi być całkiem obrzydliwy, ale na szczęście dla osób o słabym żołądku „Wrota do piekieł” obrzydzają jedynie sporadycznie. Jeżeli chodzi o sam humor, to niejednokrotnie uświadczy się tutaj dobrze znanych zagrywek rodem z „Martwego Zła”. Niektóre podobieństwa aż biją z daleka i naprawdę nietrudno zauważyć, że to dzieło tego samego człowieka. Nie zdradzę o które fragmenty chodzi, ale jestem przekonany, że każdy entuzjasta przygód Asha Williamsa rozpozna je bez trudu. Cała reszta pokręci nosem. To wszystko nie oznacza jednak, że film z horrorem nie ma nic wspólnego. Raimi bardzo dobrze radzi sobie z tak zwanymi jump scare’ami, czyli tym takim już dość oklepanym straszeniem szybkimi ujęciami w których coś nagle przelatuje widzowi przed ekranem. O dziwo to się jeszcze sprawdza i pamiętam, że gdy po raz pierwszy oglądałem ten film w ciemnym pokoju ze słuchawkami na uszach, to kilka razy podskoczyłem do góry z wrażenia. Serio.

„Wrota do piekieł” to pozycja zbierająca skrajne opinie i trudno się temu dziwić. Mieszanka horroru i komedii niekoniecznie musi być strawna dla każdego widza. Głównym odbiorcami tego filmu będą przede wszystkim fani „Martwego Zła” i seans zapewni im z pewnością wiele frajdy. Całość ogląda się naprawdę przyjemnie i stanowi to miły przedsmak przed nadchodzącym serialem Ash vs Evil Dead, oraz kontynuacją Armii Ciemności. Oby tylko wypaliło…

Recenzja autorstwa Smoke Eatera z www.komnatadymu.blogspot.com



środa, 3 grudnia 2014

Klątwa Jessabelle - recenzja

Kevin Greutert, czyli twórca tak totalnie odmiennych dzieł jak „Piła VI” czy „Piła 3D” zmierzył się tym razem z materiałem dużo bardziej klimatycznym, w którym przerażać ma nas atmosfera, a nie wizualne okrucieństwo. Lubicie straszenie w starym, klasycznym stylu? Klątwa Jessabelle będzie w takim razie filmem, który przekona was do siebie.

Tytułowa Jessabelle to młoda kobieta, której życie zaczyna układać się całkiem nieźle. Ma kochającego chłopaka, z którym planuje dziecko, a na dodatek właśnie postanowiła się do niego przeprowadzić. Sielankę przerywa tragiczny wypadek, w którym ginie partner głównej bohaterki, a ona sama ląduje na kilka miesięcy na wózku. Tym samym los skazuje ją na zamieszkanie z dawno niewidzianym ojcem, w którego domu Jessabelle odkrywa mroczną tajemnicę swojej rodziny. 

„Klątwa Jessabelle” to film oparty na znanych nam dobrze schematach. Tradycyjnie więc będziemy obserwować samozamykające się drzwi, trzeszczące schody, rzeczy pojawiające się znikąd. Denerwują was takie chwyty w horrorach? Lepiej więc unikajcie „Klątwy Jessabelle” w kinach. Jeżeli zaś należycie do grupy zwolenników tego typu straszenia, to będziecie mogli się podczas seansu całkiem nieźle bawić. Wszystkie klisze zastosowane przez reżysera budują atmosferę zagrożenia, niepewności i pewnej tajemnicy. Czasami wychodzi typowo i przewidywalnie, czasami udaje się widza zaskoczyć czymś emocjonującym. 

Mimo że fabularnie film Greuterta nie wyróżnia się szczególnie na tle innych współczesnych horrorów, to jednak samo rozwiązanie intrygi jest zadziwiająco udane i skłaniające do myślenia. Duża w tym zasługa Sarah Snook, która całkiem sprawnie poradziła sobie z rolą Jessabelle, ułatwiając widzom tym samym przeżywanie emocji targających główną bohaterką. 

„Klątwa Jessabelle” podąża ścieżką przetartą już wcześniej przez dziesiątki podobnych filmów. Nie jest więc niczym nowym, ani szczególnie odkrywczym, mimo wszystko może się przydać jako urozmaicenie chłodnego jesiennego wieczoru, dając nam całkiem sporo emocji na rozgrzanie.

wtorek, 4 listopada 2014

Gość - recenzja

Szok i niedowierzanie - to uczucie towarzyszy nam po wyjściu z kinowej sali po seansie Gościa. I to wcale nie dlatego, że był zły, właśnie odwrotnie - moim zdaniem największe pozytywne zaskoczenie roku!

"Gość" to thriller opowiadający o młodym chłopaku, który pewnego dnia pojawia się w małej mieścinie i zaprzyjaźnia się z rodziną swojego przyjaciela, który zginął na wojskowej misji. Opowiadając historie ze wspólnej służby zyskuje ich zaufanie do tego stopnia, że pozwalają mu się zatrzymać w domu na kilka dni. W tym samym czasie w okolicy zaczynają ginąć ludzie.

Pierwszą rzeczą, o której stanowczo trzeba powiedzieć jest fakt, że tak właśnie powinien wyglądać DRIVE. Zapomnijcie o Goslingu, człowiek już nic nie znaczy. Dan Stevens pokazał jak powinno się grać małomównych, uroczych i bardzo niebezpiecznych gości. A przy tym jest dość ludzki, ma jakaś mimikę twarzy i umiejętności aktorskie. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że jest w tym filmie najlepszą mieszanką właśnie Goslinga i Bradleya Coopera. Inni aktorzy również dają radę, casting został przeprowadzony świetnie i nie można się absolutnie do niczego przyczepić. Wszyscy pasują do swoich ról, czy standardowy "koleś z marihuaną" czy miejscowy osiłek. Wszystko gra i jest podane naturalnie, małe brawa należą się także Maice Monroe - która w roli córki wypadła niezwykle przekonująco i uwodzicielsko jednocześnie.

Drugą rzeczą na plus jest fabuła, zdaje się, że reżyser "Gościa" czyli Adam Wingard był wielkim fanem kina z lat 80 i ten film takim nastrojem ocieka. Klimat budowany jest bardzo powoli i długo nie wiemy o co tutaj chodzi i nagle wszystko rusza z szybkością błyskawicy. Akcja bardzo się zagęszcza, a nam co chwila opada szczęka. Mimo odtwarzania pewnych klisz, scenariusz co i raz nas zaskakuje, wbija w fotel i wywołuje salwy śmiechu, Kicz i wszystkie standardowe zagrania, mieszają się więc z fantazją reżysera, który chciał zrobić coś swojego. Zdecydowanie mu to wyszło.

Trzecim punktem jest przemoc - w końcu to thriller, miejscami thriller akcji, a czasami nawet horror. Główna postać idzie do celu po trupach, jego ruchy są szybkie, a egzekucje bolesne. Balet - to pierwsze co przyszło mi do głowy, gdy widzimy postać graną przez Stevensa w akcji. Jeśli tak zachowuje się wyszkolony wojskowy spuszczony ze smyczy, to ja jestem przerażony. Szczególnie zwala z nóg końcówka filmu, gdy jesteśmy przekonani, że nic nas nie zaskoczy. A tu proszę - robi się kompletna plejada idiotycznych scen i motywów, które bawią jak jeszcze nigdy nic w kinie.

Czwarty powód dla którego ten film jest genialny to muzyka. O ile we wspomnianym Drive jest jedna wbijająca w fotel piosenka, tak jeśli chodzi o "Gościa" to absolutnie cały soundtrack dobrany jest z rewelacyjnym wyczuciem stylu i smaku. Nigdy nie słyszałem nic tak dobrego w tego typu filmie, muzyka na pewno zamieszka na stałe w moim odtwarzaczu, to już jest pewne.

"Gość" to kino, które się nie przebije. To taki film, o którym mało kto usłyszy. Multipleksy pewnie wyrzucą go dość szybko, ale będzie to gigantyczny błąd, ponieważ ten film naprawdę jest zaskoczeniem roku. To dobra, mięsista i zaskakująca produkcja. Jak dla mnie jest tym dla thrillerów, czym był kilka lat temu "Domek w głębi lasu" dla horrorów - nowością, świeżością, dowodem na to, że idąc utartym schematem da się zrobić coś nowego, coś wielkiego.

Będę polecał wybranie się na seans każdemu, kto tylko będzie chciał mnie słuchać. Bardzo dziękuję M2 Films za zaproszenie na seans :)

piątek, 31 października 2014

Opowiadanie "Lęki" autorstwa Trashy



Lęki



Najbardziej przeraża nas to, co kształtem przypomina człowieka. Wzdrygnął się i wyłączył stronę z obrazkami. Wyobraźnia grafików zdecydowanie go porażała. Zdeformowane twarze, powykręcane kończyny, hektolitry krwi i tona flaków. Skrzywił się, potrząsnął głową i z trudem powstrzymał się przed zaświeceniem światła. Nie jest już małym dzieckiem. Dyskretnie zerknął w najciemniejszy kąt pokoju. Żadnej skrzywionej mordy z wielkimi kłami. Odetchnął z ulgą. Powiódł wzrokiem po suficie – zero zjaw. Uchylił lekko zasłonę, wypatrując w napięciu twarzy bez reszty ciała, zawieszonej w powietrzu, patrzącej na niego białymi ślepiami. No dobrze, może powinien położyć się spać. Po chwili wahania zaświecił światło. Zaklął pod nosem i spojrzał z wrzutem na komputer. To przez te głupie obrazki jego serce teraz wali tak, jakby chciało wydostać się z klatki piersiowej i uderzyć o ścianę (swoją drogą w ścianie pewnie czyha ktoś, gotów to serce zeżreć). Nigdy więcej. Nie wlezie na te strony choćby mu za to płacili. Zaraz. W końcu zrobił to, bo płacą mu za to. Westchnął cicho, siadając na skraju łóżka. Naprawdę powinien zostać piekarzem. Miła praca. Chleb nie wygląda jak mutant, nie ma wielkich kłów i nie próbuje go zamordować. Przeciągnął się i opadł na poduszki. Horrorów nienawidził od dzieciństwa. Pamiętał, jak pewnego dnia przeskakując między kanałami, natknął się na upiorną scenę morderstwa pod prysznicem. Nie był pewien, czy dobrze pamiętał – nie był na tyle spaczony, by szukać tego filmu potem – ale miała w tym udział jakaś małpio – ludzka kreatura. I chyba łapa tej kreatury była dla niego najstraszliwsza z tego wszystkiego. Do tej pory scena, którą widział zaledwie przez kilka sekund, sprawiała, że budził się zalany potem. Od tego czasu sprawdzał także łazienkę. Wchodził do niej cicho, rozglądał się, dokładnie badał zawartość kabiny prysznicowej, oglądał podejrzliwie umywalkę, wsadzał nos do wszystkich szafek i porządnie zamykał drzwi. Kilka razy mocno szarpał za klamkę, by sprawdzić czy na pewno nikt nie będzie w stanie wejść do środka. Wszystkich bawiły te jego małe paranoje. Czuł się jednak pewniej, kiedy odprawiał swój rytuał przed kąpielowy, nawet jeśli oznaczało to, że będzie wyskakiwał mokry spod prysznica by sprawdzić drzwi po raz setny. To nic, jeśli w ten sposób ma ocalić swoje życie. Mimo wszystko cieszył się, że dziś wykąpał się przed oglądaniem tych chorych stron. Wzdrygnął się i sięgnął po książkę. Może lektura jakiegoś naukowego bełkotu uchroni go przed koszmarami? Plemię to miało w zwyczaju obdzierać pokonanych przez siebie wrogów ze skóry, następnie gotować ich kości i układać w stosy przed siedzibą wodza. Skór natomiast używano podczas ceremonii Otwierania Wrót. Główny kapłan nakładał na siebie skórę najznamienitszego z zabitych, by posiąść tym samym jego wiedzę. Podczas trwania ceremonii kapłan uważany był za istotę nie w pełni ludzką, bowiem ciało zabitego sprawiało, że… Zatrzasnął książkę, czując jak ogarnia go fala obrzydzenia. Okropna wyobraźnia podsuwała mu wizję mężczyzny, ubranego w zdartą skórę. Nieco go mdliło, ale naprawdę nie chciał iść teraz do łazienki. Zmusił się do wyłączenia lampki nocnej. Dokładnie skrył się pod kołdrą, zaciskając palce na pościeli. Oddychał niespokojnie, kryjąc oczy pod kurtyną powiek. Każdy dźwięk sprawiał, że otwierał je bardzo szeroko, dusząc się niemal ze zdenerwowania. Mucha, obijająca się o szafkę, trzask drewna, cichy szum komputera, podmuch wiatru na zewnątrz. Noc krzyczała, wzmagając jego irracjonalny lęk. Doskonale wiedział, że to wszystko, czego tak bardzo się boi, zapewne nigdy nie istniało i nie zaistnieje. Gdyby tylko mógł przełożyć swoją wiedzę na praktykę! W dzień nie stanowiło to żadnego problemu, jednak gdy tylko zachodziło słońce… zasnął w końcu, zmęczony swoimi urojeniami. 

*

Szedł deptakiem, biegnącym wzdłuż rzeki. Październikowe słońce otulało go ciepławym płaszczem. Wiedział jednak, że to pozór, bo gdy tylko zawieje wiatr, jego ciało rozdygota się z zimna. Spoglądał podejrzliwie na wiszące na niebie chmury. Wyglądały zupełnie niewinnie, co tylko wzmagało jego niepokój. Deptak był podejrzanie pusty. Rozejrzał się. Uświadomił sobie, że od kilku długich chwil nie słyszy szumu samochodów, które zwykle pędziły drogą ekspresową. Nie dostrzegał matek, które wybierały tę porę na spacery ze swoimi rozwrzeszczanymi dzieciakami. Nie widział starszych ludzi, którzy zazwyczaj przysiadywali na ławeczkach i prowadzili długie dysputy. Nigdy nie było też spieszących się wiecznie pracowników okolicznych banków. Przyspieszył kroku. Chciał jak najszybciej opuścić to miejsce. Deptak ciągnął się jednak w nieskończoność, a kończący go placyk z fontanną, którą cały czas widział na horyzoncie, nie zbliżał się ani trochę. Zaczął biec, najpierw truchtem, potem coraz szybciej. Słyszał tylko własny, nierówny oddech i tupot swoich butów. I nagle usłyszał jeszcze coś. Z początku niewyraźny szum, potem głośny pomruk. Zwolnił. Ostatnie kilka metrów do fontanny pokonał szybkim marszem. I wtedy zobaczył to. Miliony much, które unosiły się nad placykiem. Tłuste, czarne muchy, bzyczące głośno i ospale, obsiadające coś, czego nie był w stanie dostrzec. Zbliżył się, choć wcale nie miał na to ochoty. Jego nogi same go prowadziły, nie chcąc poddać się rozkazowi umysłu, który z całych sił chciał udać się w przeciwnym kierunku. Gdy podszedł dostatecznie blisko zobaczył co tak bardzo zainteresowało owady. Placyk pokryty był ludzkimi skórami. Zdartymi byle jak, rzuconymi na stosy. Cofnął się, tłumiąc krzyk. Muchy zaczęły wpychać mu się do ust, oczu i nozdrzy. Natychmiast rzucił się do ucieczki, próbując strącić natrętne owady. Choć zatykał usta dłonią, muchy jakimś cudem mnożyły się w nich, wypełniając jego policzki, wpadając do gardła, zatykając przełyk. Zbudził się z krzykiem. 

*

Sny nie powinny być tak potwornie realistyczne. Wspomnienie zdartych skór i owadów było tak żywe, że nie był w stanie pracować. Spróbował zjeść cokolwiek, ale kiedy tylko ugryzł przygotowany naprędce tost, wydało mu się, że to muchy wypełniają jego usta na nowo. Potrząsnął głową. Musi coś zjeść. Zapada zmrok. Zniechęcony otworzył laptop. Ekran startowy powitał go oślepiającym błękitem. Skrzywił się. Bolała go głowa. Odwrócił wzrok, czekając na całkowite uruchomienie się komputera. Cichy brzęk poinformował go o tym, że może zaczynać pracę. Spojrzał na ekran i wrzasnął. Nie przypominał sobie, by zmieniał tapetę, jednak teraz z pulpitu spoglądała na niego jedna z przeraźliwie zdeformowanych twarzy, które widział wczoraj. Uśmiechająca się złowieszczo ustami pozbawionymi warg, patrząca przegnitymi oczodołami i oblepiona wszechobecnymi muchami. Zatrzasnął pokrywę. Zerwał się z miejsca i zaczął krążyć po pomieszczeniu. Szpony paniki zaciskały się na nim coraz mocniej. 

DING DONG

Dzwonek do drzwi. Kogo do cholery niesie o tej porze? Kogo w ogóle do niego niesie? Ostrożnie uchylił drzwi.

-Tomek? Kochanie? Co ty robisz? Nie otworzysz drzwi matce? – odetchnął z ulgą, widząc kto go odwiedził. Wymamrotał powitanie i odsunął się, by mogła wejść.

-Bałagan jak zwykle. Zapewne nic nie jadłeś. Zdecydowanie, nie powinieneś mieszkać sam. Kompletnie nie umiesz o siebie zadbać… - jej słowa spływały na niego niczym kojący ból balsam. Przymknął oczy, oparł się o futrynę i przytaknął. Jego mama krążyła po pomieszczeniu, krytykując brak sterylnego porządku. 

-Nie martw się! Mama nie da ci zginąć z głodu. Upiekłam ciasteczka, koniecznie musisz spróbować …. – oznajmiła, rozpinając zamek w torebce. Przytaknął jej bezwiednie, opadając na krzesło. Patrzył jak myszkuje w pokaźnej torbie, wyjmując na blat kuchennego stołu coraz to nowe skarby. Zawsze podziwiał ilość rzeczy, które jego matka potrafiła nosić przy sobie. Czasem miał wrażenie, że w jej torebce odnalazłby nawet zaginioną Atlantydę. Przymknął oczy, odchylając się nieco na krześle. Jego mama mruczała coś pod nosem, najwyraźniej nie mogąc znaleźć paczki z ciastkami. 

BZzz… 

Otworzył oczy. Mucha? Jest prawie listopad. Te przeklęte latacze jeszcze nie wyzdychały? Odgonił ją dłonią, czując nieprzyjemny ucisk w żołądku. Zdecydowanie nie chce oglądać tych okropnych owadów. Mucha zatoczyła w powietrzu koło i podleciała do jego mamy. Usiadła na kołnierzu jej koszuli. Skrzywił się. Paskudny owad stanowił okropny kontrast dla śnieżnobiałego materiału. 

-Zupełnie nie wiem gdzie je wsadziłam… Czasem mam wrażenie, że w mojej torebce jest czarna dziura – zaśmiała się, odgarniając włosy z karku. 

-Hm… gdzieś tu muszą być. Tomek? Masz może latarkę? – zmarszczyła lekko brwi, niemal wsadzając głowę do torby. Milczał. Mucha zeszła z kołnierzyka i usiadła na karku jego matki. A raczej na tym, co niegdyś było karkiem. Teraz widział skrwawiony splot mięśni, do których przylepione były pojedyncze kosmyki włosów. Jego mama zdawała się kompletnie tego nie dostrzegać. Beztrosko wyrzucała kolejne rzeczy na blat. Podwinęła nawet rękawy, a wtedy dostrzegł, że na jej rękach także brakuje płatów skóry. Poczuł silne mdłości. Zacisnął powieki, starając się uspokoić oddech. To omamy. Echo snu, który miał tej nocy. Podniósł się z krzesła i podszedł z trudem do matki.

-Ee… nie wiem… poszukam… mamo? Dobrze się czujesz? – zapytał niepewnie. Uniosła lekko głowę i posłała mu uśmiech znad torebki. Wydawała się nie zauważać, że po jej powiekach spaceruje ogromna, tłusta mucha.

-Wspaniale! Czemu pytasz? Odkąd chodzę na zumbę mam wrażenie, że jestem piętnaście lat młodsza! Za to ty wyglądasz okropnie – roześmiała się, kręcąc głową. Z trudem powstrzymał krzyk. Miał wrażenie, że gwałtowne ruchy jego matki sprawią, że jej głowa oderwie się i potoczy po blacie.

-Dzięki mamo. To idę poszukać latarki… - wdech, wydech. Musi się uspokoić. Jego mama ma racje, jest zdecydowanie przepracowany. Zje coś, wyśpi się porządnie i z pewnością dojdzie do siebie. 

DING DONG, DING DONG, DING DONG

-Kochanie otwórz! – w głosie mamy usłyszał nutę zniecierpliwienia. Nie miał ochoty otwierać, ale najwyraźniej osoba na zewnątrz miała zamiar dzwonić do końca świata. Podszedł do drzwi, uchylił je i wrzasnął. Na progu stała może dziesięcioletnia dziewczynka. Z jej czoła zwisał płat skóry, powiewający lekko na wietrze. Uśmiechała się szczerbatymi dziąsłami, potykając się o długie powłóczyste szaty. Wyciągała przed siebie pozbawione skóry dłonie. Na kościach palców wisiały pojedyncze włókienka mięśni.

-Tomeczku? Tomek! – usłyszał kroki, ale nie był w stanie się poruszyć. Stał wbity w futrynę, z trudem panując nad drżeniem nóg. Jego matka zwabiona okrzykiem weszła w korytarz i stanęła obok niego w drzwiach. Zacisnął wargi i spojrzał na nią. Marszczyła czoło, przypatrując się dziewczynce. Czyżby ona też to widziała?

-Och, Tomek… kompletnie nie umiesz się zachować! Ta urocza wiedźma przyszła po słodkości, prawda, kochana? A ja na szczęście znalazłam ciasteczka! Proszę, to specjalnie na Halloween! Piernikowe czaszki z lukrem! Przerażająco dobre! Wesołego Halloween, kochana! – szczebiocząca mama położyła na wyciągniętych dłoniach dziewczynki stos ciasteczek. Dziecko rozpromienione wrzuciło je do torebki i pobiegło dalej. Osunął się lekko po futrynie. 

-Tomek, co się z tobą dzieje? – zapytała go, patrząc w stronę biegnącego dziecka.

-Widziałaś.. .widziałaś jej twarz? I dłonie? Widziałaś te okropne kości, z których zwisały mięśnie? Zauważyłaś skórę na jej czole? – wyszeptał drżącym głosem.

-Och… głuptasie… naprawdę za dużo pracujesz. Przecież ta dziewczynka wyglądała zupełnie normalnie. Miała pulchniutkie dłonie, ale przecież to tylko dziecko. Zapewniam cię, że nie wystawały jej żadne kości… - roześmiała się, kręcąc lekko głową. Odwróciła się do niego i posłała mu uśmiech. Z lewej strony jej twarzy zniknęła połowa skóry. Przez rozdarte mięśnie prześwitywały dziąsła i zęby. 

*

Obudził się na czymś miękkim. W powietrzu unosił się zapach środków dezynfekujących i spirytusu. Wiedział jakie miejsca pachną w ten sposób. Poczuł niemal ulgę. A więc to tylko przemęczenie. Musiał stracić przytomność. Teraz dadzą mu coś na uspokojenie, podkurują i odeślą do domu. Wszystko będzie dobrze. Musi przeprosić mamę za to, co wyprawiał. Pewnie bardzo się o niego martwi. Rozchylił powieki. Przy jego łóżku siedział lekarz w białym kitlu. Twarz zasłaniała mu maska chirurgiczna. Studiował jego kartę. Gdy zobaczył, że Tomek się obudził, uniósł dłoń w geście powitania. 

-Dzień dobry! Trochę się panu przysnęło – odezwał się głosem, który nieco niknął w białym materiale maski. 

-Ja… - odkaszlnął. Gardło miał okropnie suche.

-Zemdlał pan. Lekki uraz głowy, nic więcej. Poskładaliśmy pana, proszę się nie martwić – lekarz wydawał się nieco znudzony. Tomek zakaszlał, siadając z trudem. Dyskretnie spojrzał na lekarza. Zza maski wystawało czoło, zupełnie całe. Dłonie także wyglądały naturalnie. Nigdzie też nie widział much. Odetchnął i wyprostował się.

-Tak jak myślałem te przywidzenia, upadek… to pewnie skutek przemęczenia – gardło nadal było suche. Rozejrzał się w poszukiwaniu wody. W końcu dostrzegł butelkę w nogach łóżka. Lekarz tymczasem szukał czegoś po kieszeniach.

-Ach, to… też się tym zajmiemy. Co pan takiego widział? – zapytał, wyjmując z fałd fartucha strzykawkę i fiolkę z żółtawym płynem.

-To było okropne… muchy. Mnóstwo much i ludzie… pozbawieni skóry. Widziałem ich mięśnie, krew, kości… - wzdrygnął się na samo wspomnienie. Odkręcił buteleczkę z wodą i upił łyk. Zimny płyn nawilżył nieco jego gardło. 

-Rozumiem… - lekarz nie spojrzał na niego, napełniając strzykawkę płynem.

-Co to jest? – po raz pierwszy w tym pomieszczeniu Tomek poczuł dreszcz niepokoju. Przyglądał się lekarzowi, który właśnie odkładał pustą fiolkę na blat szafki.

-Hm? To? Chyba nie chce pan już widywać takich rzeczy, prawda? – mruknął, oglądając strzykawkę pod światło. Tomek skinął niepewnie głową.

-Proszę wyciągnąć rękę… mm.. świetnie – lekarz przetarł jego ramię wacikiem nasączonym spirytusem i nakłuł delikatnie jego skórę.

-Ale.. one nie są realne, prawda? - Tomek zacisnął wargi, czując jak chłodny płyn wtłaczany jest do jego organizmu.

-Realne? Realność to pojęcie względne, proszę pana – lekarz roześmiał się, naciskając mocniej na tłok strzykawki. Maska zsunęła się z jego twarzy, odsłaniając pozbawione warg usta, resztki mięśni na skórze policzków i dziąsła wypełnione muchami.