Bycie Stephenem Kingiem to przyjemna sprawa. Twoje książki sprzedają się na pniu, a nawet gdy jakaś Ci nie wyjdzie, to i tak wszyscy kochają Cię z racji poprzednich dokonań. Mimo że każdy pisarz przeżywa gorsze okresy, to jednak nie każdemu wypada ten fakt wypominać. Niemniej jednak, w "Panu Mercedesie" mistrz rozrywkowej literatury grozy zalicza tendencję spadkową.
Przygodę z prawie 600stronnicową historią zaczynamy od klasycznego backstory, które wprowadza nas w morderczą działalność tytułowego pana mercedesa. Wczesny poranek, mgła jeszcze gęsto wisi nad miastem. W tłum bezrobotnych nęconych zapewnieniami o oferowanych miejscach pracy znienacka wjeżdża rozpędzony samochód. Kolizja nie wydaje się nieszczęśliwym wypadkiem, tylko...precyzyjnie zaplanowanym morderstwem. Tajemniczy kierowca zabija 8 osób, drugie tyle rani i odjeżdża z miejsca tragedii, zanim mgła zdąży odsłonić jego dzieło zniszczenia.
W kolejnym rozdziale, przenosząc się do czasów teraźniejszych, poznajemy emerytowanego gliniarza Hobes'a, który przed zakończeniem służby zajmował się nierozwiązaną do dziś sprawą mordercy bezrobotnych. Hobesa możemy nazwać typowym emerytowanym gliniarzem, jakich pełno na kartach powieści sensacyjnych. Już w sposobie kreacji tego bohatera widać, że King nie do końca ma pomysł na swoją historię, przez co najzwyczajniej w świecie, powiela schematy znane wszystkim miłośnikom powieści o mordercach. Emerytowany policjant koniecznie więc ma myśli samobójcze, tyje na potęgę, bawi się spluwą i non stop wraca do nierozwiązanych spraw, które odbierają mu radość życia. Punktem zwrotnym w jego życiu staje się list od Pana Mercedesa, który pragnąc nakłonić policjanta do odebrania sobie życia, paradoksalnie obudził w nim na nowo chęć do działania.
Mimo wszystko to nie gliniarz ma tu grać pierwsze skrzypce. Najjaśniejszym punktem każdej powieści kryminalnej winna być bowiem postać mordercy. To on ma uwodzić czytelnika, wzbudzać w nim ambiwalentne uczucia, a przede wszystkim wybijać się czymś ponad przeciętność. Świat zarówno filmu jak i literatury, wielu psycholi już widział, trzeba więc bardzo się postarać, aby jeszcze czymś czytelnika czy widza zaskoczyć. Jak ta sztuka udaje się Kingowi? Połowicznie. Z jednej strony Brady Hartsfield intryguje, zwraca uwagę swoją pomysłowością, ale i bezczelnością. Z drugiej jednak strony, kiedy koniec historii nadchodzi, zadajemy sobie ponure pytanie: czy my tego już gdzieś nie czytaliśmy? Od mistrza grozy i "ojca" wielu niezapomnianych postaci, które weszły już do kanonu literatury, można oczekiwać czegoś więcej niż tylko typowego świra, który działa według zasad, typowych dla jemu podobnych świrów. Pana Mercedesa z pewnością ciężko postawić na tej samej półce obok chociażby Jacka Torrance'a czy Misery.
Jak zaś wygląda sama walka dobra ze złem? Oprócz listów, przemycono wątek współczesny. Morderca jest bowiem specem od komputerów, który wciąga Hobes'a w niebezpieczną korespondencję przy pomocy portalu społecznościowego. Mamy więc zdawkowe wiadomości, zwiastujące nieprzewidziane niebezpieczeństwa, zabawę w podchody i tropienie zwierzyny. W części finalnej powieści, która podłóg schematów stopniowania napięcia, ma być poświęcona ostatecznemu występowi mordercy, rozpoczyna się prawdziwy wyścig z czasem. Cena za nawet minimalny błąd może być wysoka: życie tysięcy nastoletnich dziewczynek i ich opiekunów, zgromadzonych podczas koncertu popularnego boysbandu.
Jeżeli ciekawi was, kto z tego pojedynku wyjdzie zwycięsko, a przy okazji nie straszne są wam schematy, to łapcie czym prędzej "Pana Mercedesa". W końcu mimo braku oryginalności i tendencji do nieznośnego schematyzmu, powieść ta jest nadal prawdziwym popisem narracyjnym Stephena Kinga, który wszelkie braki potrafi przykryć biegłością języka.
0 komentarze:
Prześlij komentarz