czwartek, 28 sierpnia 2014

Hannibal. Wiele twarzy – jedno zło.


Od momentu ukazania się literackiej wersji Hannibala Lectera minęło już 33 lata. Z biegiem czasu jego postać nabierała coraz to bardziej rzeczywistych kształtów, kolorów oraz rysów twarzy. Dzięki zaledwie kilku adaptacjom, postać doktora Lectera trwale zakorzeniła się w filmowej świadomości odbiorców, stając się kultowym przykładem geniuszu zbrodni. Zasługi na tym polu należą się nie tylko reżyserom, ale i odtwórcom hannibalowych ról.




Hannibal Lecter grozę w sercach tłumu budzi już od wielu lat. Kultowość omawianej postaci jest niezaprzeczalna. Gdy w 1981 roku tajemniczy psychiatra zaczął straszyć pierwszych czytelników, nikt nie spodziewał się, jak wielkie spustoszenie poczyni on w kulturze popularnej. Szybko okrzyknięto go jednym z najpodlejszych czarnych charakterów w historii literackiej. Kwestią czasu pozostawało, aby pacjent szpitala psychiatrycznego w Baltimore zaczął jeść ludzką wątróbkę i popijał ją chianti na kinowym ekranie. 

Niekoronowanym królem aktorskiej kreacji dr Hannibala Lectera pozostaje Anthony Hopkins i to nie tylko ze względu na kiepską kreację Briana Coxa w „Łowcy” z 1986. Anglik swą charyzmą i niezrównaną grą aktorską przyćmił wszystkich aktorów towarzyszącym mu na planie. Przewrotnie, ekranowy sukces tej postaci rozpoczął się od „Milczenia owiec”. Druga część mrocznej tetralogii trafiła na ekrany w 1991 roku. Po umiarkowanym sukcesie „Łowcy” Manna przyszła kolej na kolejną porcję porad Lectera skierowaną do ekipy FBI. Tym razem jednak castingowa kadra stanęła na wysokości zadania serwując widzom iście utalentowaną obsadę. Rolę pierwszoplanowego antagonisty zaproponowano wielu wspaniałym aktorom (m.in. również Brianowi Coxowi), lecz ostatecznie angaż do roli otrzymał Anthony Hopkins. I chwała im za to! Filmowe doświadczenie Hopkinsa gwarantowało ukazanie na ekranie sporej części jego naturalnego talentu. Jednakże ani twórcy, ani widzowie (ani zapewne sam zainteresowany) nie spodziewali się jak bardzo Hopkins swoją rolą wpłynie na światopogląd kulturowy. Anglik w pełni wczuł się w powierzone mu zadanie. Przed rozpoczęciem zdjęć pilnie studiował nagrania dotyczące seryjnych morderców, dzięki czemu dostrzegł pewną zależność dotyczącą wywiadów przeprowadzanych z Charlesem Mansonem – założyciel „Rodziny” w trakcie mówienia nie mrugał. Hopkins z rewelacyjnym rezultatem wykorzystał ten fakt w swej filmowej kreacji. On sam wszak wpadł na pomysł, aby kamera ustawiona była bezpośrednio na twarz Hannibala w celu wytworzenia (zdawać by się mogło) bezpośredniego kontaktu z odbiorcą oraz obdarzenia socjopaty cechą „wszechwiedzącego”. 

Filmowe przedstawienie Hannibala Lectera a la Hopkins zachwyciło świat. Zewsząd posypały się pozytywne recenzje, zachwalające opinie oraz liczne nagrody, w tym te najważniejsze – Oscary. Nie obyło się również bez nagrodzenia samego Anthony’ego Hopkinsa. Kwestią czasu było zaadaptowanie na potrzeby sztuki filmowej pozostałych części Harrisowej serii, w których laureat Oscara po raz kolejny przywdziałby skórę eleganckiego mordercy. Gwoli dokończenia ówczesnej trylogii na warsztat kinematograficzny rzucona została trzecia część – „Hannibal”. Profil psychologiczny antybohatera został tutaj pokaźnie wzbogacony o nowe szczegóły, a wątek związany z zemstą Masona Vergera na kartach powieści prezentował się nad wyraz przerażająco. Jednak ekranizacja powieści nie powtórzyła sukcesu „Milczenia owiec”. Czy to z powodu braku Jodie Foster, czy może złego podejścia Ridleya Scotta do literackiego pierwowzoru czy może fatalnie groteskowej charakteryzacji Gary’ego Oldmana . Można się tylko domyślać. Jedno jest pewne – ciężar podtrzymania filmu na dobrym poziomie spadł na barki Anthony’ego, który po raz kolejny nie zawiódł fanów. O fenomenie zjawiska może świadczyć fakt, iż w 2002 roku powstał telewizyjny dokument „Anthony Hopkins. A taste of Hannibal”, w którym tytułowy aktor wraz z Johnem Breslinem starają się odkryć, w czym tkwi fenomen seryjnego mordercy. W tym samym roku na ekrany kin trafił remake „Łowcy”. „Czerwony smok” Ratnera przyćmił obraz Michaela Manna dobrą obsadą, a reżyser wykazał się niezłym zmysłem adaptacyjnym. Tym sposobem trzech różnych twórców skomponowało trylogię Anthony’ego Hopkinsa alias dr Hannibala Lectera. Na konkurencyjnej scenie powoli zaczęli pojawiać się młodsi aktorzy…

Do zekranizowania wielkiego backstory pana Lectera siłą rzeczy trzeba było zatrudnić młodego aktora. Strzałem w dziesiątkę w tym przypadku okazał się Gaspard Ulliel. Młody Francuz, który udzielał się wówczas tylko w rodzimych produkcjach, podjął się zadania odtworzenia roli najpopularniejszego psychopaty. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę 23-latka, który notabene miał przed sobą nie lada wyzwanie. Jego poprzednik zawiesił wysoko poprzeczkę i mimo, że Ulliel jest wyższy od Hopkinsa to jednak swą kreacją nie udało mu się przeskoczyć wytyczonej granicy. Nie pozostał jednak całkowicie w tyle. Gaspard może pochwalić się magnetyczną urodą, która w takiej a nie innej roli sprawdziła się w 100%. Dzięki temu momentami młody Hannibal Lecter zdaje się być równie pociągający, a zarazem przerażający, co jego starsza wersja. Sam aktor również nie stara się za wszelką cenę zagrać Anthony’ego Hopkinsa, dzięki czemu jego hannibalowa wersja wypada naturalnie. Końcem końców widz otrzymuje przyzwoity thriller.

Zgoła odmienną wersję morderczego psychiatry proponuje nam Bryan Fuller. Poprzez nieustanne parafrazowanie twórczości Harrisa otrzymujemy najmroczniejszy serial w emploi owego scenarzysty. Uniwersum w jakim do tej pory egzystował dr Lecter w pełni zostało przeinaczone na potrzeby umysłu Fullera. Autor tworzy zbrodnie jakie nigdy jeszcze nie były przedstawiane na małym ekranie – ludzkie anioły ze skrzydłami stworzonymi z płatów ciała ludzkiego, indiański totem ze zmarłych czy ludzki ogród botaniczny. Fuller nie krępuje się i epatuje szczegółami swego umysłu w pełnym tego słowa znaczeniu. Wydawać by się mogło, że kamera potrafi przedrzeć się przez każdy centymetr ciała, docierając prosto do wnętrza człowieka, odsłaniając jego duszę. Pośród tego upiększonego turpizmu znajduje się on – kanibal o twarzy Duńczyka Madsa Mikkelsena. „Ciekawy brzydal”, jak określają go portale fanowskie, wraz z Fullerem zrewolucjonizował sposób postrzegania postaci Hannibala Lectera, czyniąc tym samym wręcz niemożliwe porównanie go do sir Hopkinsa. 

Lecter Mikkelsena to psychiatra i przede wszystkim psychiatra. Bycie seryjnym mordercą schodzi na dalszy plan. Niewiele jest wszak okazji, aby zobaczyć Hannibala przy pracy. Zazwyczaj jest to efekt końcowy, którego obróbka ma miejsce w kuchni doktora. Jako jedyni jesteśmy uprzywilejowani podglądać Hannibala przy gotowaniu, gdzie swoją pasje do anatomii i zabijania przekuł w jeden z najwspanialszych talentów kulinarnych, jakich nie skrytykowałby nawet sam Gordon Ramsay. Feeria dekoracji i zapachów umiejętnie skrywa sekret psychopaty i tylko uświadomiony widz jest w stanie wyłapać cierpki smaczek owych scen. Wizualny aspekt scen zbrodni jest tak zniewalający, iż Lecter jawi się jako istota nie z tego świata, porównywalna wręcz do Boga. Lecz nie tego miłosiernego i sprawiedliwego, który złem za zło karze. Tu prezentowana jest wizja Starotestamentowego Ojca, okrutnego w swych wyrokach, nieprzebłaganego, posiadającego niezmierzenie okrutną wyobraźnię. Na pierwszy plan jednak wysuwa się relacja Hannibala z Willem Grahamem (Hugh Dancy). Dzięki ich nieokreślonemu związkowi fani popadają w niemałą konsternację. Czy dr Lecter jest gejem? Kto tu naprawdę jest mordercą? Kto tak naprawdę jest analizowany? 

Zdawać by się mogło, że osobowość Hannibala rozbita jest na wiele postaci – sam tytułowy bohater, Will Graham, dr Abel Gideon. Niejednokrotnie można było złapać się na tym, iż o bycie głównym antagonistą podejrzewało się nie Lectera, a właśnie Grahama. Świadczy to tylko o niesamowitym talencie manipulacyjnym psychiatry, który nie tylko oddziałuje na postaci, ale również na samych widzów. Dopiero z biegiem czasu dostrzegamy, że daliśmy się zapędzić w przysłowiowy kozi róg, w którym stoimy bezbronni w oczekiwaniu na najgorsze (rewelacyjny wątek z dr Chiltonem). Serialowy Hannibal cały czas wzmaga nasz apetyt, a my, jak owieczki idące na rzeź, z niecierpliwością wyglądamy premiery trzeciego sezonu. 



























1 komentarze:

  1. Doskonale ujęte, naprawdę - pogratulować.

    http://ocenmy-horror.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń