niedziela, 13 października 2013

I Spit on Your Grave 2 (2013) - recenzja

Kiedy trzy lata temu premierę miała pierwsza część I spit on your grave (a właściwie druga, jeżeli liczyć oryginał) zapewne niewielu spodziewało się po tym filmie tak dużej dawki przemocy zarówno fizycznej jak i seksualnej. Podgatunek gore jakim jest rape and revenge to w końcu relikt przeszłości. Typowy dla lat 70 kiedy kino gore dopiero pokazywało swoje nieobliczalne oblicze, starając się nieświadomych widzów "oczarować" olbrzymią ilością krwi, nagości i flaków. W przypadku filmów rape and revenge...oczarowywano szczególnie nagością. Wszystkie filmy do których można było przypiąć tą łatkę dały się opisać bardzo prosto. W części pierwszej główna bohaterka trafiała najczęściej w ręce obskurnych hillbillies, którzy pastwili się nad nią, gwałcąc i torturując, po to by następnie pozostawić na pewną śmierć. Kobiecie zawsze udawało się jednak przeżyć i wrócić do zdrowia, po to by w ostatniej części filmu pozbawić życia wszystkich swoich gwałcicieli. Najczęściej w bardzo krwawy i malowniczy sposób. Znamienny jest fakt, że w dzisiejszych czasach, gdy pełne przemocy horrory są na porządku dziennym, niewielu zdecydowało się na przywrócenie tej kontrowersyjnej odmiany najkrwawszego kina grozy, w której dominuje przede wszystkim seks. Ze współczesnych filmów, założenia rape and revenge najlepiej wypełniają: Ostatni dom po lewej, który jest remake'iem klasycznego filmu Wesa Cravena z 1972r, pod tym samym tytułem, a także właśnie dwie części I spit on your grave. Czyżby twórcy dostrzegli krwawy potencjał tego typu historii? czy może sequel remake'u jest już tylko zwykłym, chociaż nadal krwistym odgrzewanym kotletem?

            Sama historia nie ma nic wspólnego z poprzednimi częściami, oprócz ogólnego zarysu fabuły. Tak więc znowu mamy szczupłą i niezwykle delikatnej urody białogłowę, która na swojej drodze spotka złych mężczyzn. Tym razem główną bohaterką jest Katie, młoda amerykanka która próbuje swoich sił w modelingu. Usiłując wzbogacić swoje portfolio umawia się na spotkanie z fotografem, który obiecuje jej darmowe zdjęcia. Sama sesja zaczyna jednak zmierzać w coraz bardziej niebezpiecznym kierunku. Katie, spłoszona przez mężczyznę, który proponuje jej wykonanie nagich zdjęć, ucieka i stara się zapomnieć o całej sytuacji. Koszmar jednak się nie kończy. Dziewczynę odwiedza w nocy, mający problemy psychiczne brat fotografa. Gwałci kobietę, a następnie zabija, usiłującego jej pomóc sąsiada. Po wszystkim, dostrzegając wagę swoich czynów, zwraca się po pomoc do swoich bardziej rozumnych braci. Mężczyźni preparują dowody, zrzucając winę za zbrodnię na kobietę, a następnie wywożą ją do rodzinnej Bułgarii, gdzie jej los będzie już przesądzony.

            Można podejrzewać, że to nieoczekiwanie udany remake z 2010roku utwierdził twórców w przekonaniu, że można wejść dwa razy do tej samej rzeki, osiągając podobny sukces. Niestety o ile trzy lata temu Steven R. Monroe potrafił obudzić w widzu szereg różnych emocji, od współczucia, przez złość, aż po obrzydzenie, tym razem zapewnił sobie jedynie uśmieszek politowania i ciche nucenie przez widza hitu pani Rodowicz "Ale to już było...".  Gwoli nowości postanowił jedynie pomieszać proporcje, a także wrzucić kilka nośnych wątków społecznych. Mamy więc przestrogę dla młodych i niedoświadczonych dziewczyn, które za wszelką cenę próbują zostać modelkami, a także wątek handlu żywym towarem, tym razem w dużo bardziej ekstremalnych celach. Warto jednak zauważyć, że o ile w przypadku pierwszej części sceny krwawej zemsty zdecydowanie zdominowały akt gwałtu, o tyle tym razem fizyczne poniżenie głównej bohaterki zostało zaakcentowane mocniej niż jej bezpardonowa vendetta. Z psychopatyczną czułością reżyser raczy nas różnej formy seksualną dominacją mężczyzn nad Katie, podczas gdy jej wyrównanie rachunków zadziwiająco szybko mija.
           
            Mimo że oryginał trudno uznać za szczególnie udany film, miał to czego nie ma żadna ze współczesnych wersji. Ten swoistego rodzaju brud, który sprawiał, że ciężko było oglądać zarówno cierpienie kobiety jak i jej późniejszą zemstę. Aspekt czysto estetyczny odgrywał również niebagatelną rolę. Żaden z bohaterów nie grzeszył urodą, co dodatkowo potęgowało uczucie obcowania z najgorszą formą patologii. Już nie tylko czyny mężczyzn, ale i sam wygląd zniechęcał i wzmagał współczucie dla głównej bohaterki. W dzisiejszej odmianie rape and revenge nie tylko oprawcy, ale i miejsce kaźni muszą być w odpowiedni sposób podrasowane wizualnie. Trzeba jednak przyznać, że o ile Monroe powtarza się, co więcej nie unika sporych niedorzeczności fabularnych, ale na to można przymknąć oko (w końcu obcujemy z ekstremalnej formy rozrywką [?]) o tyle udało mu się wykreować całkiem niezwykły klimat prowincjonalnej Europy, znany chociażby z Hostelu. Wrzucenie ukrywającej się Katie do kanałów również można uznać za ciekawy zabieg wizualny, pogłębiający klimat osaczenia, a także samotności głównej bohaterki, która musi pomścić swoje krzywdy na własną rękę.

            Jaki w końcu jest ten drugi raz z inną, ale w gruncie rzeczy tą samą historią? Zdecydowanie słabszy niż pierwsze zmierzenie się z oryginałem. Sporą przeszkodą w odpowiednim odbiorze filmu jest sama aktorka, grająca Katie. Sarah Butler, wcielająca się w postać ofiary z remake'u, potrafiła być wiarygodna zarówno jako poddana niewyobrażalnemu cierpieniu bohaterka, jak i krwawo rozprawiająca się ze swoimi oprawcami morderczyni. Tymczasem Jemma Dallender sprawie, że owszem, współczujemy jej bohaterce, ale nie potrafimy się z nią utożsamić, przez co odchodzi ona w zapomnienie niedługo po seansie. Niemniej jednak spragnieni ekstremalnych wrażeń widzowie, których nie interesują psychologiczne niuanse mogą śmiało sięgać po najnowszą pozycję z nurtu rape and revenge. Odpowiednia ilość realistycznych tortur zaspokoi nawet najbardziej krwawe gusta. Oczekującym gatunkowego powiewu świeżości polecam powrót do historii.

0 komentarze:

Prześlij komentarz