środa, 27 czerwca 2012

"Diablo III: Zakon"


Szczerze przyznam, że do książki „Diablo III: Zakon” podeszłam jak do jeża. Nie od dziś wiadomo, że książki oparte na fabule gier komputerowych nie przechodzą do kanonu światowej literatury- delikatnie mówiąc.

Pierwszy oddech ulgi nastąpił, gdy dowiedziałam się, że Nate Kenyon- autor „Diablo III”- był kilkukrotnie nominowany do nagrody im. Brama Stokera. To, że jego nazwisko było stawiane w jednym rzędzie między zdobywcami nagrody (a wśród nich takie sławy jak S. King, N. Gaiman, George R.R. Martin czy nawet i J.K. Rowling), musi świadczyć dobrze o jego warsztacie.

Drugi oddech ulgi- napisał już powieść odnoszącą się do gry StarCraft, także blizzardowej. Założyłam, że nie jest nowicjuszem gatunku i nie został wybrany przypadkowo do napisania kolejnej części powieści opartej na najbardziej oczekiwanej grze ostatniej dekady.

Wyjaśnijmy sobie już na początku- to nie jest powieść dla ludzi, którzy nigdy nie poznali świata Diablo. Cała reszta może zatrzeć ręce z uciechy. Oto nadeszło piękne wypełnienie luki fabularnej między końcem Diablo II i zniszczeniem Kamienia Świata a początkiem Diablo III i ponownym atakiem demonów.

Spotkałam się wielokrotnie z głosami kwestionującymi istnienie fabuły w świecie Diablo. Pomijam już nawet istnienie kilku wcześniejszych pozycji opartych na wydarzeniach z tej gry czy zwyczajne czytanie dialogów z NPC. „Diablo III: Zakon” to kolejny dowód na to, że wątki rozpoczęte w pierwszej części gry „Diablo” nie zaginęły. Wręcz przeciwnie- ciężko odszukać drugi tak rozbudowany świat z dynamicznymi postaciami w płytkim- zdawałoby się- środowisku RPG.
Osobiście powieść widzę dwojako- jako oddającą ściśle klimat gry oraz jako niezależną historię pełną szaleństwa i cierpienia. Opisy walk czy miejsc (dobrze znanych już fanom Diablo- między innymi Tristram, Kurast czy Kaldeum) nie sprawiają, że jesteśmy w stanie je sobie wyobrazić. Po prostu nagle stoimy gdzieś między Deckardem a jego towarzyszami, przerażeni, zmęczeni, uciekamy przed pijawcami lub kluczymy uliczkami miast, potrącani przez przechodniów. Trochę tak, jakbyśmy grali w kolejną część gry- z tym, że w naszej głowie.

Miłym zaskoczeniem był Prolog, w którym dane nam poznać Deckarda Cain’a jako dziecko- zbuntowane, pragmatyczne, niedowierzające przeznaczeniu. Co ciekawe- to, jakim był chłopcem wpłynęło istotnie na jego dorosłe życie; mieszanka wstydu, wyrzutów sumienia, rezygnacja i poczucie beznadziejności- takiego Cain’a kreuje Kenyon i taki Cain chwyta nas za serce. Jest ludzki aż do bólu- bo ileż można przeżyć ciosów od losu i wyjść z tego bez szwanku?

I (prawie) na koniec coś, co szczególnie polubiłam- motyw wszechogarniającego szaleństwa. Szalona matka Cain’a, zdająca sobie sprawę, że syn zawiedzie. Szalona Gillian, przerażona ogromem mocy zamkniętej w małej dziewczynce. Szalony Mroczny, kurczowo trzymający się przekonania o własnej wyjątkowości. I zwykli ludzie, którzy nie mogli żyć obok demonów i nie zwariować. W tym świecie każdy jest szalony w pewnym wymiarze i jest to zaznaczone subtelnie, ale wyraźnie.

Żeby nie było zbyt pięknie i kolorowo- sporą wadą powieści jest to, że długo musimy czekać na naprawdę ciekawe wydarzenia i wartką akcję. Gdzieś do połowy książki zapewne nie raz ziewniecie i będziecie w myślach popędzać bohaterów. Co nie znaczy, że nie warto czekać.


0 komentarze:

Prześlij komentarz