wtorek, 29 listopada 2011

The Thing 2011 - recenzja

"Odwieczna walka i hołd dla wielkiego reżysera” - napisał Wiktor Kiełczykowski


Kiedy w 1982 roku do kin wyszedł „The Thing”(W Polsce pierwotny tytuł „Rzecz”) wielu krytyków oraz widzów zarzucało filmowi próbę podrobienia boxofficowego hitu „Alien – 8 pasażer Nostromo” jednocześnie podłączając się pod jego sukces. Już to spowodowało że film przegrał swoją batalię ze swoim kosmicznym rywalem i jedynie zwróciły się koszty produkcji. Jednak od daty premiery minęło już trochę czasu a „The Thing” od kilkunastu lat uważany jest jeden z najlepszych filmów w historii kina grozy. Bo cytując reżysera oryginału Johna Carpentera „Film musi wytrzymać próbę czasu żeby został uznany za wielki”. W tej materii „The Thing” okazał się zwycięzcą patrząc jak kolejne pokolenia widzów sięgają właśnie po niego a nie po „Aliena”. W tym roku doczekaliśmy się jego prequalu w reżyserii debiutanta Matthijsa van Heijningena.

Kliknij link poniżej by przeczytać resztę:




Rzeczą niespotykaną jak na Hollywood jest przywracanie starych historii w nowej formie czerpiąc jedynie z pierwowzoru pewien nieopisany do końca wątek. Pamiętacie z oryginalnego „The Thing” scenę w której Kurt Russel przeczesywał tajemniczo zniszczoną bazę Norwegów? To właśnie o nich opowiada nowy rozdział w uniwersum stworzonym przez Johna Carpentera. Główną bohaterką filmu jest młoda amerykańska badaczka Kate Lloyd(grana przez Mary Elizabeth Winstead) która zostaje wysłana na Antarktydę by wydobyć spod grubej tafli lodu dziwne stworzenie. Na miejscu okazuje się że tajemnicza istota pochodzi z innej planety a dla wszystkich obecnych będzie to najbardziej przełomowe wydarzenie w życiu i bilet do sławy. Jednak jak to zwykle bywa z obcymi, wszelkie ziemskie warunki pogodowe nie są im straszne i potwór budzi się do życia zbierając prze okazji krwawe żniwo.

Pod względem dopracowania w stosunku do pierwowzoru, film jest naprawdę szczegółowy. Oglądając oba filmy naraz nie ma się wrażenia że są zrobione w innym okresie czasowym. Można nawet zauważyć że pewne szczegóły jak np. wbita siekiera w bazie Norwegów w wersji z 82 roku została wyjaśniona w tej i umieszczona dokładnie w tym samym miejscu. Niektóre scenografie które były jedynie tłem w jednej scenie na potrzeby prequalu zostały starannie odwzorowane. Reżyser wręcz z niesamowitą precyzją postarał się o to aby fani oryginału oglądając oba filmy jeden po drugim czuli ciągłość wydarzeń i nie było to wszystko naciągane. Pod tym względem film zaplusuje zapewne u każdego fana twórczości Carpentera. Drugim elementem na który warto zwrócić uwagę jest też ciągłość muzyczna. Twórcą oryginalnej ścieżki dźwiękowej jest legendarny Ennio Morricone. Sprawa nie była łatwa, ale nowy kompozytor sprostał zadaniu w sposób najprostszy. Jaki? Odświeżył i odnowił starą muzykę zostawiając ogólną koncepcje muzyczną. Słysząc pierwsze takty muzyki początkowej która jest dobrze znana z oryginału można sobie od razu powiedzieć „wchodzę znowu w świat Carpentera”. To zresztą normalny precedens nowych wersji horrorów ponieważ wszystkie znane motywy przewodnie zwykle bywają główną ścieżką dźwiękową halloweenowych imprez na całym świecie. Dlatego widzowie zwykle tego oczekują. Jednak tutaj to się sprawdziło i było uzasadnione, jeśli reżyser chciał aż tak nawiązywać do oryginału jak to robił fabularnie. Nie inaczej jest ze zdjęciami. Widać że autor zdjęć, zresztą polskiego pochodzenia Michel Abramowicz, musiał bardzo długo studiować prowadzenie kamery w oryginale. Do tego stopnia praca kamery jest sufestywna, że ma się chwilami wrażenie że z któregoś z ciemnych zaułków wyskoczy Kurt Russel z brodą wikinga i zacznie palić obcych swoim miotaczem ognia. Nie jest to w żadnym razie jakaś rewelacja operatorska, jednak jest to poprawne rzemiosło które miło się ogląda. Jest to przede wszystkim dopracowane pod każdym względem. Wszystkie emocje, istotne detale są podane widzowi tak jak powinny, czego często nie można powiedzieć o reszcie dzisiejszych filmów grozy. Nawet często groteskowe efekty specjalne nie psuły całego klimatu. Powiem więcej w bardzo ładny sposób podbijały cały nastrój. Twórcy odważyli się pod tym względem na bardzo odważny krok, nie zmienili samej postaci „Cosia”. Tak jak w wersji Carpentera obcy mógł być wszystkim i niczym, tak w tym nadal przypomina zdeformowane stworzenie które nie kojarzy się z czymkolwiek.
Pod względem aktorskim jest to film jedynie dwojga aktorów. Wspomnianej już Mary Elizabeth Winstead i stojącego na drugim planie Jørgena Langhellea który gra w filmie Norwega nie mówiącego po angielsku. Oboje stworzyli świetne role i jako chyba jedyni aktorzy w filmie w sugestywny sposób wczuli się w cały klimat grając po „Carpenterowsku”. Niestety w tym momencie musze przejść do minusów produkcji dotyczących reszty obsady jak i pewnych złych wyborów scenariuszowych łączących się z postaciami występującymi w filmie. Głównym mankamentem produkcji jest zbyt duża ilość bohaterów. Tak jak jesteśmy w stanie zżyć się z postacią Winstead i ją faktycznie polubić, tak z resztą bohaterów już nie czujemy takiej zażyłości. Pojawiają się i znikają, często się o nich zapomina że w ogóle istnieją. Z wyjątkiem aktora z wielką rudą brodą, był zbyt charakterystyczny żeby o nim zapomnieć. Często oglądając film miałem wrażenie że bez większego problemu niektóre z tych postaci można by było połączyć w jedną bez żadnej szkody dla scenariusza. Tak jak w oryginalnym filmie z 82 roku poznaliśmy wszystkich bohaterów i faktycznie ich lubiliśmy tak w tym śmierć każdego przelatuje przez palce bez większych emocji. Przez większość filmu niektórzy po prostu kręcą się dookoła głównych aktorów z jakimiś ciupagami z Antarktydy czekając na swoją kwestie. Gdyby nie kilka znanych twarzy, prawdopodobnie aktorów drugoplanowych w ogóle bym nie zapamiętał.

Pomimo tego dość dużego mankamentu, bo przecież scenariusz jest najważniejszy, film ogląda się jak najbardziej miło i łezka w oku się pojawia kiedy widać z jaką dbałością twórcy nowego „The Thing” oddają hołd wielkiemu mistrzowi kina grozy. W moim odczuciu jest to pozycja obowiązkowa dla każdego fana tego typu klimatów. Jednocześnie niezwykły zbieg okoliczności. Już w przyszłym roku odbędzie się premiera filmu „Prometeusz” w reżyserii Ridleya Scotta, dziejącego się w uniwersum Aliena. Czyżby kolejna konfrontacja? Która z tych produkcji tym razem wytrzyma próbę czasu? Tego dowiemy się prawdopodobnie za kolejne 30 lat.

1 komentarze:

  1. Hm, szczerze mówiąc bałam się, że nie da się tego ogladać;) Czekam zatem z niecierpliwością na premierę kinową:)

    OdpowiedzUsuń